Powieść "ZNOWU ŻYJĘ" w odcinkach.

Na tej stronie znajdziesz rozdziały: 1,2,3,4,5,6,7,8,9,10

 Home page     Rozdział 11, 12, 13, 14, 15

ZNOWU ŻYJĘ

 1

Życie od nowa, Od nowa, Powrót z niebytu, Żyć jeszcze raz.
Takie właśnie tytuły plątały mi się po głowie, gdy postanowiłem spisać w formie pamiętnika, czy też po prostu zwykłych notatek moje mozolne wydobycie się z okropnego świata psychiatrów, psychologów, wszelakiej maści lekarzy i powrót do w miarę normalnego życia.
W końcu zdecydowałem się na tytuł: Znowu żyję.
Oddaje on to, że żyję. Czyli jestem normalnym, normalnie funkcjonującym człowiekiem, a nie medycznym przypadkiem, jak złośliwie nazwała mnie moja żona. Było to i tak w przypływie jej dobrego humoru, bo o wiele lepiej bawiła się nazywając mnie zwykłym świrem, czego nie cierpię. Słowem jestem normalnym człowiekiem, a to co przytrafiło mi się kilka miesięcy temu było zwykłym wypadkiem przy pracy, a nie stanem normalnym. Zauważyłem, że właściwie się gubię, gdyż to co było te parę miesięcy temu było właśnie stanem nienormalnym. Czyli można powiedzieć nie byłem sobą w tamtym okresie.
Normalnie jestem normalny. Gubię się jeszcze bardziej, co zapewne wynika z tego, że nigdy do tej pory nie próbowałem opisać swego stanu. Zresztą w ogóle pisanie zawsze szło mi słabo i podziwiałem tych, którzy potrafili maczkiem napisać osiem czy dziesięć stron do swych żon, podczas gdy ja miałem kłopoty z zapełnieniem treścią jednej kartki pocztowej. Wykazywałem się wtedy dużym sprytem i stawiałem tak duże litery, że mieściły się na niej ledwie pozdrowienia z dalekich stron.
No więc znowu żyję, bo cały okres moich spotkań z psychiatrą i cała resztą jemu podobnych zaliczam do przerwy w życiu. Znowu żyję i mam zamiar z tego życia korzystać, tak jak będę potrafił. To znaczy dobrze. To dobrze nie oznacza, że myślę tylko o sobie i o swoich przyjemnościach. Nie oznacza to również, że będę żył dobrze według jakiegoś wzorca. Tak między nami mówiąc jaki wzorzec jest najlepszy? Chyba obiektywnie nie ma takiego.
Nie chcę wdawać się tutaj w żadne rozważania. Nie interesuje mnie to, że jedni uważają za właściwe, to co inni wręcz potępiają. Ja po prostu będę starał się działać przede wszystkim w zgodzie z własnym sumieniem, a po wtóre starając się zrozumieć racje innych. Zdaje sobie sprawę, że te racje będą często się wzajemnie wykluczać, ale dlatego właśnie starał się będę dokładnie rozważyć i postąpić tak, żeby osiągnąć jak najlepszy stopień zadowolenia wszystkich.
Przeczytałem teraz poprzednie zdanie i doszedłem do wniosku że jest ono co najmniej infantylne, jeśli nawet nie idiotyczne. W każdym razie tak brzmi. Wyjaśniam, że nie chodzi mi o to, żeby przypodobać się każdemu, ale o to że chcę postępować tak jak sam uważam za właściwe, ale zawsze rozważę rację wszystkich, a nie będę upierał się przy swoim. No chyba, że uznam, że właśnie moje pomysły są najlepsze. Nawet tych najbardziej idiotycznych nie będę odrzucał a priori, ale obiecuję, że wezmę je pod uwagę i wykorzystam lub nie. Słowem chcę zrobić coś takiego, że będę trzymał się swojego własnego systemu wartości, a jednocześnie wsłuchiwał się w głosy innych i wtedy, gdy ich racje będą właściwsze od moich, to się do nich dostosuję, albo chociaż odpowiednio zmodyfikuję swoje pomysły.
Znowu przeczytałem poprzednie zdanie i widzę, że brzmi ono w taki sposób, że dostosuję się do racji właściwszych niż moje. Ponieważ to jednak ja mam decydować, które z tych racji są najwłaściwsze, więc w sumie pozostanę zawsze przy swoich racjach, mimo że twierdzę, iż będę obiektywny. Do diabła każdy, który twierdzi, że jest obiektywny, wcale taki nie jest. Tylko mu się tak wydaje, bo wszystko dostosowuje, a właściwie nagina do tego, co sam uważa za właściwe. Nawet gdy ustąpi, to dlatego, że uzna że to co zaproponował ktoś inny jest lepsze, a więc znowu zrobi to co sam uznaje za stosowne.
Przepraszam za te nudzenie. Wracam do początku i czytam co tam ponawypisywałem.
Zajęło mi to zaledwie kilka minut. To znaczy czytanie i analizowanie. Bełkot, a delikatnie mówiąc ględzenie Kończę więc z tym i wracam do faktów. A fakty są takie:
Po prawie dwudziestu latach na morzu, muszę się z nim rozstać. Jeśli nie na dobre, to przynajmniej na cały rok. Po moich ostatnich przejściach nie dostałem od lekarzy świadectwa zdrowia. Nie chcę teraz rozdrabniać się w szczegóły i wrócę do tego później. W każdym razie nie mogę teraz wypłynąć i muszę zająć się czymś na lądzie.
Nie jest to łatwe, bo oprócz bycia marynarzem niczego innego nie umiem. Rynek pracy dla byłych marynarzy jest w tej chwili na wybrzeżu bardzo kiepski, jeśli nie wręcz zerowy.
Ci, którzy są w sytuacji wyboru, to znaczy nie wypływają, bo nie chcą, ale mogą, mają łatwiej. To zazwyczaj ludzie, którzy chcą pobyć trochę z rodziną, doprowadzić dzieci do skończenia podstawówki czy też matury, albo na przykład dopilnować jakiejś budowy czy remontu. Biorą pracę nawet słabo płatną i dokładają do życia z oszczędności, które zdobyli na morzu. Ja takich niestety nie mam i nie wiem, czy kiedykolwiek wypłynę, żeby je odbudować.
No więc, z pracą jest źle albo, wręcz można powiedzieć, bardzo źle.
Właściwie nie zdawałem sobie z tego sprawy dopóty, dopóki nie zacząłem się za nią rozglądać. Kiedy skończyło mi się zwolnienie lekarskie i zasiłek chorobowy, poszedłem do swojego długoletniego armatora Polskiej Żeglugi Oceanicznej z prośbą o zatrudnienie mnie w biurze, przynajmniej do czasu kiedy odzyskam świadectwo zdrowia, jeśli je odzyskam w ogóle.
Przyjęto mnie, owszem, bardzo grzecznie, jeśli nie nawet serdecznie. Prawie entuzjastycznie, autentycznie ciesząc się z tego, że wreszcie wydobyłem się z moich kłopotów.
O przyjęciu do pracy na lądzie nie było jednak mowy. Po prostu taka możliwość nie istniała. Firma i tak borykała się z problemem poważnej nadwyżki ludzi, których prędzej czy później należało zwolnić.
Dyrektor, nawet gdyby chciał mnie przyjąć, to nie mógł tego zrobić, gdyż uchwałą rady pracowniczej została zastosowana całkowita blokada na nowe przyjęcia do pracy. Mogłem jedynie wrócić na statek, ale na to z kolei nie pozwalał mi brak świadectwa zdrowia.
Dyrektor rozłożył ręce i odesłał mnie z kwitkiem do domu. Rozpocząłem długą wędrówkę po wszystkich instytucjach, w których mógłby się przydać były kapitan statku handlowego. Okazało się, że nie ma zapotrzebowania, a jeśli nawet jest, to za tak małe pieniądze, że można to było potraktować jedynie jako zatrudnienie okresowe pomiędzy wypłynięciem w kolejne rejsy.
Krążyłem tak od firmy do firmy prawie przez dwa tygodnie. Nikt nigdzie mnie nie chciał. Wszędzie mieli kompletny personel. Trafiłem też do kilku firm prywatnych, których właścicielami byli moi koledzy i tu wydawało się, że będzie łatwiej. Przynajmniej wykazywano dużo zrozumienia. Niestety, wszędzie tam również mieli wystarczającą ilość ludzi.
Kilku z nich zaproponowało przyjęcie mnie na tak zwane przeczekanie, za bardzo małe pieniądze tylko po to, żeby zaczepić się do czasu zwolnienia się lepszej posady. Najczęściej z powodu wypłynięcia kogoś w rejs. Jednakże te perspektywy były dosyć odległe i mgliste. Poza tym wiedziałem, że była to ze strony kolegów, oferujących takie rozwiązanie, działalność charytatywna. Oni naprawdę nie potrzebowali więcej ludzi i byli gotowi przyjąć mnie tylko po to, żeby mi pomóc. Cóż, nie chciałem, żeby tak się stało.
Bardzo źle bym się czuł w takiej sytuacji. Poza tym, mimo tej naprawdę szczerze dobrej woli niewiele mogli mi zaoferować. Niewiele w stosunku do tego co zarabiałem jako kapitan jeszcze na moim poprzednim statku i niewiele w stosunku do moich potrzeb. Chociaż jednocześnie było to sporym obciążeniem dla nich samych. Złapałem jedynie trochę wykładów na różnych zawodowych kursach dla marynarzy. To również było załatwione po trosze przez sympatię. Po prostu inni wykładowcy dostali trochę mniej godzin, ale przynajmniej nie wyciągałem pieniędzy z kieszeni tym moim kolegom, którzy gotowi byli stworzyć dla mnie niepotrzebny etat.
W sumie nie za ciekawie to wyglądało i nastawiłem się już, że wezmę byle jaką pracę dorywczą, aby tylko przetrwać ten czas, dopóki nie odzyskam w pełni zdrowia i świadectwa lekarskiego.
W końcu jednakże, jak to zwykle bywa - niespodziewanie, szczęście się do mnie uśmiechnęło. W pewien poniedziałek wezwała mnie jednak PŻO.
Dyrektor Jasiak, którego nie znałem osobiście, chciał ze mną porozmawiać. Nie wiedziałem o co chodzi, ale postanowiłem zaraz następnego dnia rano wstąpić do kadrowca i go delikatnie wybadać.

 2













Wtorek Moje skrupuły okazały się nie uzasadnione, gdyż kadrowiec sam chciał mi wszystko wyjaśnić. Otóż dyrektor Jasiak należał do ludzi najbardziej przywiązanych do dawnej wielkości firmy. W obecnej dobie, gdy firma w oczach kurczyła się, z bólem serca wyzbywał się tonażu. Musiał sprzedawać najlepsze swe statki po to, żeby popłacić długi. Według kadrowca miał on pewien plan uratowania chociaż jednego z najmniejszych statków, który nie mógł znaleźć nabywcy, a jego eksploatacja firmie się po prostu nie opłacała. Był to podobno trup, którego nie było sensu ratować.
Tyle wiedział kadrowiec i gorąco zachęcał mnie do rozmowy z dyrektorem, który podobno szukał zapaleńca, który wziąłby się za ten statek.
Cóż, ucieszyła mnie ta propozycja, ale przecież nie miałem świadectwa zdrowia i nawet gdybym zgodził się na nim pływać za przysłowiowe jedzenie po to, żeby firmie opłaciło się go utrzymywać, to po prostu nie miałem do tego prawa.
- Niech pan porozmawia z dyrektorem. Wie pan już o co mniej więcej chodzi, więc nie będzie pan zaskoczony. On sam panu wyjaśni szczegóły. Ma jakieś swoje pomysły, które razem przedyskutujecie - zakończył kadrowiec.
- Dobrze. Czy jest u siebie?
- Niestety, dzisiaj jest w Warszawie, ale jutro od rana będzie w biurze. Szkoda, że pan nie zadzwonił, że się pan akurat do nas wybiera. Niepotrzebnie nadłożył pan drogi.
- Nie szkodzi. Teraz, na bezrobociu, mam aż za dużo wolnego czasu.
Wróciłem do domu i doczekałem do następnego dnia. Jakakolwiek miałaby być propozycja Jasiaka, to była to propozycja, a nie beznadziejne czekanie.

 3













Środa Nazajutrz nie dzwoniłem już, żeby dowiedzieć się, czy Jasiak jest czy też nie, tylko z samego rana się do niego wybrałem.
Joanna, sekretarka potwierdziła, że jest u siebie, ale już od rana pilnie z kimś rozmawia przez telefon. Po rozmowie przyjmie mnie, gdyż wie o mojej wizycie. Wczoraj kadrowiec zadzwonił do niej i poprosił o umówienie mnie z Jasiakiem.
- Będzie miał pan pół godziny, bo potem idzie do naczelnego, gdzie jest jeszcze ważniejsza narada niż z panem.
Brzmiała to zachęcająco. Z tej wypowiedzi Joanny wynikało, ze narada ze mną jest sprawą ważną, a więc według mnie rokującą duże i dobre nadzieje. Chyba, że byłby to tylko żart ze strony sekretarki. Muszę jednak przyznać, że na to nie wyglądało, a przynajmniej tak mi się zdawało. Być może wynikało to z mojego nastawienia i wyostrzonych nadziei.
Po dziesięciu minutach Jasiak wyjrzał ze swego gabinetu i poprosił mnie do środka.
- Czego pan się napije drogi kapitanie?
- Małą kawę poproszę.
Jasiak spojrzał na Joannę, a ta nic nie mówiąc, skinęła tylko głową.
Zasiadłem na fotelu obitym pokryciem z dermy nienajlepszej jakości i z poprzecieranymi rogami. Wyglądało na to, że w PŻO rzeczywiście zaczynało brakować pieniędzy.
Czekaliśmy przez chwilkę oboje się nie odzywając. Byłem strasznie ciekaw, ale nie chciałem się wydać niecierpliwy i milczałem. Jasiak też nie kwapił się, żeby otworzyć usta.
Wróciła Joanna z małą tacką i dwiema parującymi filiżankami. Zapach był znakomity. Była to kawa Gajos, którą do niedawna jeszcze bardzo lubiłem. To znaczy bardzo lubię i teraz, ale nie za często mogę sobie na nią pozwolić. Tak, tak. Naprawdę, chociaż trudno w to uwierzyć, tak się porobiło z moimi finansami, że nawet na ulubionej kawie musiałem oszczędzać. Nie czas i nie miejsce, żeby dokładnie opisywać jak do tego doszło, ale jeszcze do tego wrócę.
No więc, kawa pachniała znakomicie i tak samo smakowała. Była to zresztą kawa Pedros, a nie Gajos.
- No i jak pan się czuje teraz? spytał w końcu Jasiak.
- Teraz? Teraz po tej kawie znakomicie. A w ogóle to też dobrze. Miałem co prawda ostatnio trochę kłopotów ze zdrowiem, może pan o tym słyszał, ale to już minęło. Teraz jest już wszystko dobrze.
- Bardzo mnie to cieszy. Oczywiście słyszałem o tych kłopotach i o tym, że jest już po nich oraz, że na razie jeszcze nie ma pan karty zdrowia. Cóż, współczuję panu tych przykrych dla pana wydarzeń. Chyba na morzu można oczekiwać wszystkiego. W każdym razie witamy z powrotem na pokładzie. Podobno szuka pan pracy?
- Zgadza się. Muszę się za coś wziąć, bo nie mam na razie szansy na świadectwo zdrowia. - Wie pan o tym, że ciągle nie możemy wyjść na prostą. Przykro mi to mówić, ale nasza firma jeszcze nadal będzie się kurczyć. Musimy sprzedać jeszcze kilka statków, żeby pospłacać długi. W przeciwnym razie aresztują nam za te długi statki i też nie będziemy ich mieli do dyspozycji. Milczałem dyplomatycznie. Jak wszyscy inni wiedziałem o tych kłopotach i jak wszyscy inni przerażony byłem postępującą degradacją firmy, która z kolosa powoli przeistaczała się w mikrusa. Najgorsze był w tym to że nikt nie widział żadnego sensownego rozwiązania tego problemu. Ze strony państwa nie było żadnej, dosłownie żadnej pomocy.
W czasie, gdy zupełnie bezsensownie pompowano niesamowite pieniądze w upadające górnictwo, czy też dotowano najmniej wydajne rolnictwo świata, nikt nie chciał wysupłać ani trochę grosza na pomoc firmom żeglugowym. I nie chodziło tu o dotacje, ale w zasadzie o zabezpieczenie kredytów. Wszyscy polscy armatorzy mogliby budować statki w polskich stoczniach które też miały kłopoty za zapełnieniem swych portfeli zamówień. Doprowadziłoby to jednocześnie do poprawy kondycji przemysłu stoczniowego i wszystkich branży z nim kooperujących. A wszyscy wiedzą, że jest tego niemało.
W dzisiejszych czasach tak już zwiększono wydajność przewozową statków, że naprawdę można na nich zarobić.
Dam taki przykład. Na zewnętrznych wymiarach kadłuba bardzo zbliżonych do typowych dziesięciaków z lat sześćdziesiątych obecnie budowane są statki o nośności dwudziestu tysięcy ton.
Jak to jest możliwe?
Jest, po prostu wyrzucono wiele niepotrzebnych elementów z dawnych konstrukcji, a inne uczyniono lżejszymi, zwiększono trochę zanurzenie, nie zwiększając znacząco wysokości bocznej. W sumie można tego ładunku przewieźć znacznie więcej. Jeszcze bardziej różnice te przedstawiają się na przykładzie pojemności kontenerowej statków.
Stare polskie, tak zwane, semiki, czyli semikontenerowce mogły zabierać około trzystu kontenerów dwudziestostopowych, z czasem powiększono to do prawie czterystu.
Obecnie statek o podobnej wielkości kadłuba zabiera tysiąc trzysta kontenerów.
Jak to jest możliwe? Spyta każdy szczur lądowy. Otóż jest i może to kiedyś wyjaśnię, ale na razie tylko wspomnę, że przewożąc więcej ładunku tym samym tonażem można więcej zarobić.
Gdyby tylko ktoś chciał pomóc, to polscy armatorzy stosunkowo szybko mogliby wyjść na prostą. Niestety, nie ma nikogo tym zainteresowanego. W Polsce nie ma lobby morskiego i stąd cała ta gałąź gospodarki może liczyć tylko na siebie, a to nie zawsze wystarczy.
Słowem, wiedziałem o kłopotach PŻO tak samo dobrze jak dyrektor Jasiak, jak i zresztą chyba każdy zatrudniony w niej marynarz i gryzipiórek, a i pewnie każdy mieszkaniec wybrzeża.
Na razie jednak milczałem. Milczał też Jasiak, tylko zaczął przechodzić się po gabinecie nie odzywając się. Było to prawdę mówiąc irytujące, ale gość po prostu chyba nie wiedział jak zacząć.
- Zaraz wyjaśnię panu o co mi chodzi - odezwał się i nadal krążył po gabinecie.
Trwało to jeszcze chyba z minutę, podczas której wysączyłem resztki Gajosa, to znaczy Pedrosa. Wreszcie Jasiak przystanął przy swoim biurku, które było oddalone o jakieś cztery metry od kanapy na której siedziałem. Po chwili przysiadł na tym biurku i otworzył usta. Wiedziałem, że wreszcie zdecydował się zacząć.
- Panie kapitanie, zna pan statek Polanka prawda?
- Tak, to z tej starej, małej serii. Wiem, że do niedawna cztery ostatnie stały na sznurku.
- Tak, chodzi o tę właśnie serię. Z tym, że w tej chwili pozostał ten jeden jedyny stateczek. Pozostałe zostały już sprzedane Egipcjaninowi i pływają gdzieś po morzu Śródziemnym. Ten ostatni jest do wzięcia. Czy pan na niego reflektuje?
- Jeśli kupić to nie, bo nie mam tylu pieniędzy, nawet gdybym miał go dostać za cenę złomu. Jeśli zaś objąć dowództwo, to chętnie, ale nie mogę, bo nie mam, jak sam pan wie, świadectwa zdrowia.
- Wiem o tym wszystkim i to co chcę panu zaproponować jest czymś pośrednim pomiędzy tym co pan wspomniał i jednocześnie zupełnie czymś innym. Trochę nie wiem jak to panu powiedzieć.
- Proszę śmiało, panie dyrektorze.
- Otóż chcę, żeby pan objął ten statek tak jak gdyby był pan jego właścicielem. Może jestem sentymentalny, ale nie chcę tego starego statku oddawać za grosze nie wiadomo komu. Nie ma zresztą kupca, który byłby skłonny zapłacić za niego cenę złomu. Jeżeli obsadzilibyśmy go normalną załogą, to nie ma mowy o tym, żeby można było na nim wyjść na swoje. Natomiast jest taka szansa i to bardzo duża, jeżeli potraktować by to jako własność rodzinną i rodzinny interes. Po prostu trzeba tak działać jak działa wielu właścicieli chociażby kutrów rybackich, czy barek, czy nawet małych stateczków pasażerskich i innych motorówek. Właśnie pana widzę w roli takiego prywatnego armatora.
- Ja? Cóż ja. Ja nie wiem. To znaczy nigdy nie myślałem. W istocie jest to sposób na uratowanie tego stateczku, ale czy ja...?
No więc, chętnie panie dyrektorze.
- Słowem, byłby pan skłonny się tym zająć, tylko nie ma pan dosyć pieniędzy, żeby go kupić.
- Właśnie o to chodzi.
- Wyczarterowalibyśmy panu ten statek za niewygórowaną stawkę.
- Nie mam nawet na stawkę czarterową.
- Wiem, ale na to również mam sposób. Teraz, skoro widzę, że jest pan chętny, to muszę panu zadać kilka pytań. Niestety nie będą to pytania przyjemne.
- Proszę pytać, jestem gotów na wszystko.
- Proszę pana. Nie będę owijał w bawełnę, że do tego zadania, czy też projektu potrzebuję wariata. Wariata, który zechce to robić. Bo normalny człowiek się za to nie weźmie. Przepraszam, że używam takich słów, na które jest pan wrażliwy, ale po prostu nie wiem jak inaczej to określić.
- Nie jestem wrażliwy panie dyrektorze. Proszę kontynuować swoją myśl.
- Mówiąc, potrzebuję wariata, nie mam na myśli człowieka niepoczytalnego, ale zapaleńca o dużej odwadze i dużej chęci działania oraz skłonności do poświęcenia się. Po prostu dla przeciętnie myślącego człowieka wygodniej jest nie brać tej roboty, ale myślę, że panu, który, jak mi się wydaje, lubi wyzwania, mogę coś takiego zaproponować.
- I nie myli się pan - zapewniłem gorąco.
- Pomyślałem o panu z dwóch powodów. Pierwszy to, to że dowiedziałem się, że nie może pan wypłynąć i po prostu musi pan wziąć jakąś pracę na lądzie. Przynajmniej dopóki nie załatwi pan tego nieszczęsnego świadectwa. No, ale oczywiście jest więcej ludzi, którzy nie mogą wypłynąć. Ja pomyślałem jeszcze o panu w kontekście pana poprzednich kłopotów. Z tego co się orientuję, to w dużym stopniu wynikały one z pana, że tak powiem, bardzo emocjonalnego podejścia do swoich obowiązków. Z pana przejmowania się wszystkim, żeby było jak najlepiej. Otóż do tego projektu potrzeba właśnie kogoś, kto nie będzie żałował sił, ani energii, tam gdzie kto inny dawno już by oklapł.
- Energii mi nie brakuje. Nawet powiedziałbym miewałem kłopoty z powodu jej nadmiaru.
- Wiem o tym i dlatego chcę, żeby pan się nad tym poważnie zastanowił. Mogę panu od razu obiecać, że oferuję panu tylko dużo kłopotów, a żadnych przyjemności. Czekać będzie pana dużo pracy, wysiłku, stresu, kłopotów i barier wszelkiego rodzaju. Jedyne co mogę panu zapewnić to to, że będzie miał pan pełną satysfakcję, jeśli panu się to uda. Niech pan się zastanowi czy pan podoła.
- Nie ma co się zastanawiać. Już się zdecydowałem. Biorę to. I tak nie mam nic innego do roboty.
- No właśnie, nie chciałbym, żeby pan to traktował jako coś co musi pan wziąć, bo nie ma nic lepszego. Potrzebuję pana pełnego przekonania do tego pomysłu, no i wytrwałości dotrwania do końca. Proponuję, żeby najpierw pan dokładnie posłuchał o co mi chodzi i potem się zastanowił, obejrzał statek i podjął decyzję. Jeśli się pan zdecyduje to dobrze, jeśli nie to rozstaniemy się w zgodzie. Ale jeśli się pan zdecyduje, to nie chcę, żeby pan się wycofał po napotkaniu pierwszych trudności. Albo jeśli pan otrzyma lepszą propozycję.
- Nie wycofam się. Jeśli już się zdecyduje, to na pewno nie zmienię nagle zdania i nie porzucę tego zadania. Zresztą już się zdecydowałem.
- No dobrze. Jeszcze jedno drażliwe pytanie. Tym razem będzie to już ostatnie. Potem przystąpimy do omówienia projektu.
- Proszę pytać.
- Jak wyglądają pana problemy alkoholowe? Nie chciałbym utopić w tym projekcie pieniędzy, które mogłyby przepaść poprzez nieodpowiedzialność głównego wykonawcy.
- Cieszę się, że pan o to spytał. Niestety jest to prawdą, że moje poprzednie kłopoty mogły łączyć się właśnie z alkoholem. Cóż po wypiciu byłem trochę wariat, ale to już minęło. Teraz nie piję wcale. Poza tym nawet wtedy gdy popijałem, to nigdy nie miałem z tego powodu kłopotów zawodowych. To znaczy, nigdy się nie upijałem. Nigdy nie było sytuacji, że kapitan był pijany i przez to mógł podjąć decyzji lub podejmował je źle. Raczej ten alkohol miał wpływ na moje stany emocjonalne. Po prostu po kilku kieliszkach wydawało mi się, że można zdziałać cuda. Wymagałem znacznie więcej od siebie i od innych, aniżeli byli oni skłonni zaakceptować i stąd te kłopoty. Ale teraz nie piję wcale.
- No dobrze. Nie chcę się na panu zawieść. A jeżeli chodzi o wymagania, to właśnie bym chciał, żeby pan dużo od siebie i innych wymagał. Inaczej nie powiedzie się panu. Teraz przejdźmy do omówienia mojego planu. Potem będzie czas na pytania i na wizytę na statku. Przez dwie godziny omawialiśmy założenia jakie w stosunku do Polanki zrobił Jasiak, potem pojechałem obejrzeć statek. Była to formalność, gdyż byłem już całkowicie zdecydowany, ale Jasiak koniecznie chciał, żebym wrócił do niego za kilka dni, a konkretnie w poniedziałek. Tyle czasu, według niego, potrzebowałem, żeby ocenić czy nie mierzę sił na zamiary. Może później opiszę dokładniej na czym miała polegać cała operacja, teraz tylko w skrócie wspomnę, że miałem statek uruchomić, to znaczy przygotować do eksploatacji jak najtańszym kosztem i w jak najkrótszym czasie. Z tym, że ten drugi warunek nie był tak ważny jak pierwszy. Zdaniem Jasiaka lepiej było zrobić wszystko wolniej lecz taniej, aniżeli zbyt szybko wydając duże pieniądze. Nie było jakiegoś pilnie czekającego ładunku do przewozu, więc nie było potrzeby przepłacać po to, żeby potem czekać na sznurku na jakieś zatrudnienie. Stateczek stał przy jakimś nabrzeżu koło CPN w porcie gdańskim. Nigdy tam przedtem nie byłem, ale Jasiak wytłumaczył mi gdzie to jest, gdyż sam tam często jeździł, tak był zapalony do swojego planu. Poprosił też Joannę, żeby wypisała mi pismo z prośbą o stałą przepustkę, które następnie podpisał.
Wsiadłem w swojego zdezelowanego dziesięcioletniego malucha w czerwonym kolorze i pojechałem obejrzeć statek Polanka.
Pamiętałem te stateczki jako chyba jedne z najmniejszych w olbrzymiej niegdyś flocie PŻO. Po drodze wstąpiłem do małej prywatnej stacji benzynowej niedaleko już portu. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że benzynę leje mi do baku mój dawny starszy marynarz z ostatniego statku. - Skąd pan się tutaj wziął? spytałem. - Zmienił pan pracę?
- Nie. Po prostu ze względów rodzinnych muszę być przez rok na lądzie. Tutaj zastępuję przez kilka tygodni brata, który chciał gdzieś wyjechać. Zawsze parę groszy się przyda. Zwłaszcza jeśli tak długo nie będę nigdzie mustrować.
- No jasne. A potem gdy brat wróci, to co? Na dejmankę?
- Nie ma już dejmanek. Albo jest się na statku, albo w domu. Tak, na dejmance, by było najlepiej. Przynajmniej człowiek robiłby to na czym się zna i parę groszy by zostało nie mówiąc już o porządnym śniadaniu i obiedzie.
- No tak oczywiście. To jak długo jeszcze tutaj?
- Ze dwa tygodnie. Równo pięćdziesiąt, panie kapitanie.
- Proszę i powodzenia.
Zapłaciłem i pojechałem. Bez większych kłopotów otrzymałem przepustkę do portu. Na razie jednorazową, gdyż stałą musiał ktoś tam podpisać, zdaje się, że komendant. Zostawiłem więc podanie i wypełniłem jakiś druczek. Potem wjechałem za bramę i postawiłem malucha zaraz za nią. Dalej nie było specjalnie miejsc do parkowania. Z daleka Polanka wyglądała imponująco. Ponieważ była całkowicie pusta i miała małe zanurzenie, więc robiła wrażenie większej niż w rzeczywistości. Wydawała się być całkiem sporym stateczkiem o nośności, o ile dobrze pamiętałem, około dwóch tysięcy ton.
Przed opuszczeniem przeze mnie jego biura dyrektor Jasiak poinformował mnie, że od kilku miesięcy Polanka stoi właściwie bez żadnego nadzoru. Zabrakło pieniędzy nawet na to. Początkowo na statku była szkieletowa załoga. A właściwie były cztery takie załogi na czterech statkach. Potem powiązano je razem i była tylko jedna załoga na cztery statki. Wreszcie trzy z nich sprzedano. Na Polance pozostawiono tylko trzech zmieniających się co dwadzieścia cztery godziny marynarzy. Potem przez miesiąc był już tylko jeden marynarz przychodzący tylko w dzień, żeby sprawdzić zacumowanie i czy nic się nie dzieje.
W końcu zrezygnowano i z tego. Jedynie pozamykano solidnie wszystkie magazynki i wejścia do nadbudówki maszynowni, żeby uchronić statek przed rozkradzeniem. Wyposażenie schowano do środka. Na pokładzie zostały tylko pozakładane na polery cumy.
Doszedłem już do nabrzeża. Z bliska statek wyglądał gorzej niż przypuszczałem. Był solidnie już zardzewiały, ale nie przerażało mnie to specjalnie, gdyż nieraz już pływałem na takich trupach, które zresztą było stosunkowo łatwo doprowadzić do porządku poprzez oskrobanie skorodowanych miejsc, zaminiowanie ich i porządne pokrycie farbą całości. Efekt był natychmiastowy.
Gorzej, że oprócz tej sporej korozji, było też sporo różnego rodzaju ubytków na skutek korozji. Tutaj potrzebne było spawanie. Wstawianie nowych zdrowych kawałków stali w miejsce zużytych lub nie istniejących. Takie naprawy były droższe i trzeba było jednak zawołać zawodowego spawacza z uprawnieniami PRS. Nie mógł tego robić amator. Ponadto przydałyby się na pewno generalne porządki. Samego zamiatania pokładów starczyłoby na cały dzień dla sporej gromadki dejmanów. O tym co pewnie było w ładowniach nie chciałem myśleć.
Trap, po którym dostałem się na statek, na szczęście nie wyglądał źle.
Trochę czasu zajęło mi otworzenie nadbudówki. Kłódka była zardzewiała i nie chciała puścić, ale wreszcie sobie z nią poradziłem. Przynajmniej było wiadomo, że statek nie jest rozkradziony. Zresztą nie byłoby to łatwe do przeprowadzenia, gdyż stał prawie na wprost wartowni przy bramie oraz jakiegoś budyneczku z biurami. Trzeba byłoby być wyjątkowo bezczelnym, żeby próbować nań się dostać. Chociaż, jak wiadomo, złodziei nic nie przeraża, więc należało tylko dziękować Bogu, że Polance jakoś się udało.
W środku panował zaduch charakterystyczny dla długo nie wietrzonych pomieszczeń. Zauważyłem, że na statkach jest on szczególnie silny. Jest to po prostu smród nie do zniesienia. Wynika to chyba z tego, że normalnie statek w eksploatacji posiada cały czas włączoną wentylację pomieszczeń, więc nawet gdy cokolwiek śmierdzi, to nie czuje się tego zbyt wyraźnie, gdyż wentylacja wyciąga te niemiłe zapachy. Zaczyna się po jej wyłączeniu, a cóż dopiero po kilku tygodniach.
Otworzyłem wszystkie drzwi nadbudówki, a potem udałem się do swojej kabiny, czyli kabiny kapitańskiej. Tu również panował przygnębiający fetor, ale był tutaj stosunkowo duży porządek. Przypuszczam, że ostatni kapitan, czy też oficer pełniący obowiązki dowódcy szkieletowej załogi zdał klucze do biura. Wtedy, gdy na statku zostali sami tylko wachtowi, po prostu do kabiny tej nie mieli dostępu.
Swoje rządy na statku musiałem zacząć od urządzenia się w jakimś miejscu, czyli właśnie w swojej kabinie. Potem należało dokładnie przejrzeć cały statek i spróbować ocenić co trzeba na nim zrobić, żeby ponownie włączyć go do eksploatacji.
Rozpocząłem od zajrzenia do lodówki. Smród, jaki z niej się wydobył, był wręcz nie do zniesienia, więc szybko ją ponownie zamknąłem. Otworzyłem dwa bulaje. Jeden na forszocie czyli z przodu kabiny, a drugi boczny.
Wywietrzyło się bardzo szybko, ale było potwornie zimno. Ostatecznie był dopiero marzec. Pomyślałem, że jeśli mam się tu zadomowić na dłużej, to muszę skombinować jakieś ogrzewanie. Mogłem co prawda rozgrzewać się pracą, ale czasami musiałem też odpocząć czy też zająć się sprawami nie wymagającymi ruchu. Otworzyłem drzwi do łazienki, skąd dobiegł mnie jeszcze gorszy fetor.
Przyczyna była nadzwyczaj prosta. Woda w syfonach dawno wyparowała i trzydziestoletni smród bez przeszkód wydobywał się z całego systemu kanalizacyjnego. Tego samego mogłem spodziewać się we wszystkich kabinach i łazienkach. Jedyne co można było zrobić, to przelać wszystkie muszle, umywalki, a także szpigaty wodą.
Nie było to trudne, gdyż statek stał na wodzie i można było jej nabrać do woli, ale była to robota na wiele godzin. Od czegoś trzeba było jednak zacząć. Zdecydowałem się nalać na razie wody do wszystkich odpływów na swoim poziomie oraz na mostku kapitańskim. Potem zobaczę co dalej.
Bez większych kłopotów znalazłem dwa blaszane wiadra w jednym z magazynków oraz trochę linek. Uwiązałem wiadra i wyrzuciłem za burtę, a po chwili wyciągnąłem oba już pełne.
Zaniosłem je do siebie i wlałem do umywalki, muszli oraz do odlotu z wanny.
Druga porcja wystarczyła na przelanie pozostałych odlotów na tym poziomie, czyli w kabinie pilotowej, radiooficera i publicznej toalecie na korytarzu. Kiedy wracałem z trzecią porcją, żeby dolać wody do ubikacji koło mostku zauważyłem stojącą na wyższym pokładzie beczkę.
Podszedłem do niej i stwierdziłem, że jest pełna deszczówki. Na powierzchni pływało trochę śmieci, ale woda wydawała się bardzo czysta, o wiele lepsza niż ta z kanału portowego. Ta beczka bez trudu wystarczyłaby na to co zrobiłem przed chwilą. Dało mi to do myślenia, że chyba najpierw powinienem zrobić dokładny przegląd statku, a potem dopiero zaplanować robotę. Gdy się przez chwilę zastanowiłem, to doszedłem do wniosku, że pewnie podświadomie odsunąłem od siebie w myślach taki przegląd ze strachu, żeby nie zobaczyć ogromu czekających mnie zadań i zbyt łatwo się nie zniechęcić.
Zdecydowałem się jednak obejrzeć sobie statek dokładniej. Chowanie głowy w piasek nic by nie dało, a dokładne rozeznanie się w sytuacji mogło mi ułatwić ustalenie kolejności wykonywanych robót.
Rozpocząłem przegląd od własnej kabiny, w której w międzyczasie trochę się przewietrzyło, więc można było zamknąć bulaje. Z tym, że nadal było zimno jak cholera, ale przynajmniej nie hulał bezpośrednio wiatr. Bardzo dużo dało napełnienie syfonów wodą. Po prostu przestało z nich cuchnąć.
Statek był już stareńki, miał trzydzieści lat, ale sama kabina kapitańska była bardzo dobrze utrzymana. Widać poprzez tyle lat miała szczęście do ludzi dbających o nią jak o swoje własne mieszkanie. Mahoniowe meble były prawie niezniszczone. Również w ścianach nie było nadmiernej ilości dziur po różnego rodzaju śrubkach, gwoździach czy zaczepach. Jedynie potwornie zniszczony był dywan, oraz był po prostu zwyczajnie brudny.
Wszystkie szafki i szuflady otwierały się bez trudu.
W wiszącej szafce nad biurkiem znalazłem mnóstwo dokumentacji statkowej. Były tam plany, rysunki i instrukcje. Oprócz tego stare segregatory z różnymi dokumentami, które normalnie sporządzał kapitan. Te ostatnie papiery nie mogły mi być w niczym przydatne.
Nie znalazłem nigdzie dokumentów statkowych takich jak dzienniki okrętowe, czy też certyfikaty klasowe i konwencyjne. Mogłem się tylko domyślać, że są w biurze. Jasiak o tym nie wspominał, więc musiałem to zbadać podczas wizyty u niego w poniedziałek.
Dzisiaj była środa, więc miałem ładnych kilka dni na rozpoczęcie roboty i podjęcie decyzji. Z tym, że tak byłem już przekonany do tego zadania, że chyba największe niespodzianki nie mogły mnie zawrócić z tej ścieżki.
Postanowiłem dzisiaj pracować do wieczora dopóki wystarczyłoby mi sił. Podobnie przez następne trzy dni czyli w czwartek, piątek i sobotę. W niedzielę chciałem trochę odpocząć, a właściwie spokojnie usiąść w domu i sporządzić dokładny plan pracy, który rozpoczynałby się listą rzeczy do załatwienia. Od razu było widać, że będzie ona bardzo długa. Postanowiłem zrobić to, co zrobiłby na moim miejscu każdy inny postawiony w przed takim zadaniem jak ja, czyli notować na bieżąco wszystko co tylko zauważę.
Początek nie był trudny, bo już w pierwszej szufladzie znalazłem czysty notes reklamowy, jeszcze Baltony, w formacie A-6.
Włożyłem go do kieszeni spodni i wiedziałem, że będę do niego często zaglądał, a nie rozstawał się z nim nigdy.
Decyzja o przeglądzie kabiny okazała się nadzwyczaj słuszna, gdyż już w pierwszej szafie znalazłem jakiegoś starego farela. Nie miałem co prawda jeszcze prądu, ale zdecydowałem szybko się o niego postarać. Wtedy przynajmniej podczas przerw w pracy na pokładzie mógłbym jakoś w swojej kabinie wytrzymać. W radiostacji znalazłem też inny grzejnik, w postaci długiej rury z wachlarzowatymi blaszkami odprowadzającymi ciepło.
Pomyślałem, że gdybym uruchomił oba te grzejniki, to nawet można byłoby się pokusić o spanie na statku. Zdecydowałem się zabrać farela do domu i go sprawdzić. Na razie musiałem jednak zdobyć jakiś prąd.
Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że pewnie nikogo w porcie już nie złapię, ale postanowiłem zaryzykować.
Czas zleciał bardzo szybko. W biurze PŻO straciłem ponad trzy godziny, a potem zajęty noszeniem wody, sprzątaniem i przeglądaniem kabiny nie zauważyłem, że zrobiła się godzina czwarta po południu.
Poszedłem do budyneczku stojącego prawie na przeciwko Polanki w niezbyt wielkiej od niej odległości.
Rzeczywiście był prawie opustoszały, ale w którymś pokoju zastałem mężczyznę ubranego już w płaszcz i wybierającego się do domu. Udało mi się zatrzymać go na kilka minut i wypytać o kilka spraw. Okazało się, że jeszcze niedawno Polanka była podłączona do skrzynki z licznikiem. Tak zwanej zetki i wtedy na statku był prąd. Potem, gdy zrezygnowano z wachty, odłączono również prąd.
- Jeśli chodzi o stronę techniczną, to na pewno nie będzie kłopotów. Musi być tylko uzgodniona sprawa płacenia. Z tego co wiem, to PŻO nie płaci nam nawet za nabrzeże, więc może pan się spodziewać pytań na ten temat. Niech pan przyjdzie jutro po ósmej i pogada z kierownikiem. Ja niewiele mam tu do gadania.
- A jak wygląda z wodą?
- Na razie na herbatę może pan brać od nas z któregokolwiek kranu. Potem, gdy pan się już rozgości na statku, to pewnie uruchomi pan hydrofor i będzie pan miał swoją wodę. Tyle mogę panu na razie poradzić. To żegnam, bo muszę już lecieć. Żona, pan rozumie. Machnął mi ręką na pożegnanie i tyle było go widać.
Poszedłem do malucha po latarkę, gdyż nie znalazłem żadnej w kabinie kapitana. Gdy wróciłem na statek od razu bardzo mi się przydała, gdyż zrobiło się już szaro i chociaż w kabinie był jeszcze stosunkowo jasno, to chciałem poszperać po magazynkach, w których nie było okien. Musiałem szybko znaleźć kawałek kabla, a właściwie przedłużacza. Wracając z baraczku zauważyłem tą osławioną zetkę. Stała trochę z boku osłonięta jakimś krzakiem i dlatego na początku nie zwróciłem na nią uwagi.
W środku było też zwykle gniazdo, a nawet dwa na dwieście dwadzieścia wolt. Pytanie tylko czy był w nim prąd. Musiałem to sprawdzić.
W kabinie kapitana w jednej z szuflad znalazłem mnóstwo narzędzi i wszelkiego rodzaju drobiazgów majsterkowicza w postaci śrub, drutów, blaszek, prętów, rurek i tym podobnego drobiazgu, jaki znajduje się w wielu piwnicach. Był tam między innymi śrubokręt z probówką, co ułatwiłoby mi zadanie.
Na razie udałem się na poszukiwanie jakiegoś kabla. Rzeczywiście dosyć szybko udało mi się znaleźć nie tylko kabel, ale i lampę na jego końcu. Z tym, że kabel ten był za krótki, żeby sięgnąć nim od skrzynki do statku. Co najwyżej mogłem sobie poświecić na nabrzeżu w jej pobliżu. A była to właśnie rzecz, której nie wolno mi było zrobić. Jeśli chciałem, przynajmniej na razie, podłączyć się do prądu po pajęczarsku, to musiałem to zrobić tak, żeby tego nikt nie widział. Ostatecznie w niedalekiej odległości ode mnie cumowały jakieś inne jednostki. Zresztą ich się nie obawiałem. Nie sądziłem, żeby załogi mogły zwracać na mnie uwagę. Jednakże Polanka była bardzo dobrze widoczna zarówno z wartowni na bramie jak i z budynku administracji. Nigdzie nie mogłem namierzyć kabla. Zresztą było to zrozumiałe, gdyż wszystko było pozamykane, a ja nie miałem kompletu kluczy, tylko musiałem kombinować. W kabinie kapitana nie było tych kluczy za wiele, a te które dostałem z biura PŻO były nieliczne i pasowały do niewielu pomieszczeń.
Cały komplet musiał być w którejś z kabin lub nawet w kilku z nich. Wreszcie udało mi się dopasować klucz do kabiny drugiego mechanika, w której oprócz wszechobecnego smrodu, znalazłem pęk kluczy maszynowych na dużym kółku z mosiężnego drutu. Część kluczy miała zawieszki z numerami, lecz większość nie miała żadnych. Nie pozostało nic innego, jak tylko próbować po kolei. Zszedłem do siłowni i odnalazłem warsztat elektryka położony tuż obok warsztatu maszynowego.
Niestety mimo, że wetknąłem w zamek wszystkie klucze, nie udało mi się dostać do środka. Gdyby była tam kłódka, to po prostu bym ją podważył. Ale nie, w stalowych drzwiach był normalny zamek patentowy, którego nie umiałem otworzyć. Przypomniałem sobie jak rok temu złodzieje okradli moje mieszkanie nie włamując się do niego, tylko otwierając je sobie znanym, zapewne bardzo łatwym, sposobem. Ja niestety nie znałem tego sposobu bez względu na to jak byłby łatwy. Spróbowałem więc otworzyć warsztat maszynowy, co mi się dosyć szybko udało. Oczywiście nie było tam żadnego kabla, ale za to namierzyłem kolejny pęk kluczy wiszący nad falbankiem. W tym to pęku znalazł się klucz do warsztatu elektryka.
Był on, ten warsztat, nawet nieźle zaopatrzony. To znaczy nie wiem tego na pewno, ale takie odniosłem wrażenie. Nie wydawał się być ogołocony, czego właściwie mogłem się spodziewać po długiej odstawce. Znalazłem też olbrzymi kłąb czarnego trójżyłowego kabla w gumowej izolacji. Wyszedłem ze statku i rozciągnąłem kabel w kierunku skrzynki.
Nabrzeże było betonowe, lecz beton był spękany i znajdowały się w nim liczne szpary. Dalej był dosyć wąski pas nędznej trawy i już była skrzynka. Rozciągnąłem kabel w taki sposób, żeby za bardzo się nie rzucał w oczy, a potem sprawdziłem probówką czy w gnieździe jest napięcie. Na szczęście było. Mogłem już się podłączyć, ale postanowiłem zrobić to porządniej. Zostawiłem kabel przy skrzynce i wróciłem do warsztatu elektryka, znalazłem tam odpowiednie wtyczki i założyłem je na kabel przedłużacz oraz kabel od lampy kablówki.
Jeszcze raz poszedłem na nabrzeże i wetknąłem kabel do gniazdka, a potem w kabinie spróbowałem włączyć oświetlenie. Wszystko zadziałało dobrze. Oczywiście najpierw zasunąłem zasłony w oknach. Jak na każdym starym statku oprócz normalnych zasłonek, na samych szybach były jeszcze czarne rolety. To wszystko razem pozwalało mi oświetlić kabinę bez ryzyka, że zauważy to ktoś z zewnątrz.
Swoją karierę w charakterze armatora rozpocząłem więc od kradzieży prądu. Nieźle, trzeba przyznać. Nie miałem jednak wyrzutów sumienia. Zwłaszcza, że traktowałem to jako pożyczkę. Zamierzałem przecież niedługo, gdy stanę na nogi i zacznę zarabiać frachty, wszystko skrupulatnie pospłacać.
W kabinie od razu zrobiło się przyjemniej, ale ponieważ miałem zamiar spędzić na statku jeszcze kilka godzin, więc postanowiłem pozwiedzać statek przy latarce, a na sam koniec wrócić do kabiny i jeszcze w niej posprzątać.
Rozpocząłem od mostku. Z niejakim trudem dopasowałem klucze do kilku szafek i rozpocząłem ich regularny przegląd.
Mimo, że zazwyczaj PŻO statki na sznurku traktowała jako magazyn części zamiennych, to odniosłem wrażenie, że Polanka nie jest do końca ogołocona. W szufladach było sporo map, bez trudu znalazłem też ich spis, więc mogłem nawet sprawdzić ich kompletność. Znalazłem też w jednej z szafek wszystkie droższe elementy wyposażenia nawigacyjnego. Były tam dwie lornetki, sekstant, kompas magnetyczny wyjęty z kolumienki znajdującej się na pokładzie pelengowym, trójkąty nawigacyjne, linie równoległe, jeden przenośnik, stoper, chronometr, namierniki, barograf, a nawet drobiazgi w postaci ciężarków do map, ołówków, gumek, i jeszcze mnóstwo wszelakiego innego nawigacyjnego dobra. Szafka z flagami kodu i flagami państw również wydawała się być dosyć dobrze zapełniona. Oczywiście przed udaniem się w rejs należało to wszystko dokładnie sprawdzić i uzupełnić.
W sumie wyposażenie to, chociaż niedrogie, jeśli liczyć wartość tego starego, schowanego w schowku kompletu, było bardzo ważne, gdyż w przypadku jego braku zakup nowego łączyłby się z dużymi wydatkami.
Uznałem, że ruchome wyposażenie mostku było w miarę przyzwoite, czy też po prostu prawie wystarczające, oprócz oczywiście najnowszych wydań niektórych wydawnictw nawigacyjnych. Należało jeszcze zorientować się odnośnie urządzeń zamontowanych na stałe, a wymaganych przez konwencje czy też przepisy administracji państwa bandery.
Polanka niby podnosiła banderę polską, ale Jasiak chciał ją zarejestrować pod Vanuatu, żeby choć trochę zaoszczędzić na podatkach.
Zauważyłem, że ciągle wspominam, że Jasiak to, czy Jasiak tamto. Natomiast powinienem właściwie sam o tym decydować, skoro miałem stać się armatorem Polanki. Nie mogłem jednak jakoś przyzwyczaić się do takiej myśli. Zwłaszcza, że armatorem chyba rzeczywiście byłbym tylko na papierze.
To znaczy nie jest to zupełnie ścisłe. Armatorem na papierze w tym sensie, że przecież swą działalność zaczynam, czy też za kilka dni zacznę, nie wnosząc ani złotówki wkładu. Ale jednocześnie nie jestem też najętym pracownikiem. Po prostu robię, to znaczy mam robić wszystko po swojemu, a finansować ma mnie ktoś inny, ale to czy uda się takie finansowanie, zależy w głównej mierze ode mnie, a właściwie od mojej gospodarki finansowej.
Wszystko to jest skomplikowane, ale jeszcze do tego wrócę i dokładnie wyjaśnię o co chodzi. Na razie nie tylko nie mam na to czasu, ale sam jeszcze nie wszystko dokładnie rozumiem.
W każdym razie, kiedy statek będzie gotowy do eksploatacji, chcemy przy okazji przeglądów klasowych i konwencyjnych zrobić przegląd dla zmiany bandery i przerejestrować się pod Vanuatu. No więc chodzę po mostku i patrzę co tu jest zamontowane. Nie znam co prawda wymagań Vanuatu, ale przypuszczam, że nie są one ostrzejsze aniżeli polskie, które znam dosyć dobrze.
Najważniejsze jest zaś to, żeby było tu wszystko czego wymaga SOLAS czyli konwencja o bezpieczeństwie życia na morzu, którą z kolei znam prawie na pamięć, gdyż była ona moim konikiem.
Bez większego trudu stwierdzam więc, że na mostku znajdują się wszystkie urządzenia wymagane przez konwencję z jednym wyjątkiem. Chodzi o urządzenia łączności GMDSS.
To nowy system, wprowadzony obowiązkowo dopiero 1 lutego 1995, a w pełni obowiązujący od pierwszego lutego 1999. Wtedy, gdy Polanka poszła na sznurek jeszcze nie obowiązywał i dlatego go tutaj nie ma. To znaczy nie ma wszystkich urządzeń i trzeba będzie je uzupełnić. Nie dziwi mnie to, bo w sytuacji w jakiej PŻO jest od kilku lat oczywistym jest, że inwestują tylko w to co jest wymagane, ale nic ponad to, ani nic przed datą wprowadzenia w życie tych wymagań. Ze zdziwieniem zauważyłem więc jeden zestaw łączności satelitarnej Inmarsat C.
Dzięki temu właściwie niewiele trzeba by teraz dokupywać. Inna sprawa, że nie wiedziałem, które z tych urządzeń są sprawne, a które nie. Mogłem się on tym przekonać dopiero po włączeniu zasilania na statek. Postanowiłem, że jutro od samego rana zajrzę w tej sprawie do kierownika bazy.
Przegląd mostku zajął mi dosyć dużo czasu, więc gdy wróciłem do kabiny, było już dosyć późno i trzeba było zaraz wracać do domu, jeśli chciałem zacząć znowu działać wcześnie rano. W kabinie było dosyć ciepło, a przynajmniej cieplej niż na mostku. Paląca się porze kilka godzin żarówka troszeczkę podniosła temperaturę. Postanowiłem od jutra spróbować grzejników. Poza tym poczułem głód. Nagle i niespodziewanie zdałem sobie sprawę, że zjadłem zaledwie jedną kanapkę rano przed udaniem się do Jasiaka. Potem była tylko kawa przyrządzona przez Joannę. Smaczna i aromatyczna oczywiście jak to Gajos, to znaczy Pedros, ale trudno było nią zastąpić obiad.
Wrzuciłem farelka, którego chciałem naprawić w domu, do torby, wyłączyłem wtyczkę lampy i udałem się do malucha zamykając kabinę oraz drzwi wejściowe do nadbudówki na tą samą zardzewiałą kłódkę. Zajęło mi to znowu trochę czasu, bo nadal się zacinała. - Muszę ją jutro zakonserwować - pomyślałem.
Po drodze wyciągnąłem wtyczkę mojego lewego kabla z gniazdka w skrzynce i rzuciłem go niedbale Kiedy dotarłem do domu była godzina dwudziesta druga. Już z dołu zauważyłem, że we wszystkich oknach było ciemno. Moja żona pewnie już spała, albo po ciemku oglądała telewizję. Otworzyłem drzwi starając się nie robić hałasu.
Przez szkło w drzwiach do dużego pokoju, gdzie sypiała ona, nie dobiegał żaden blask, a więc chyba naprawdę spała.
Dopiero po chwili wyprowadził mnie z błędu jej szept:
- To on. Zachowuj się cicho. Nie chcę tu mieć żadnych dyskusji.
Odpowiedzią na to było cichutkie:
- W porządku.
Jak w porządku, to w porządku. Zachowywałem się więc cicho, chociaż nie do mnie była ta uwaga. W kuchni w lodówce znalazłem odrobinę sera i masła. Stanowczo za mało, żeby nasycić mój głód, ale nie chciało mi się już nigdzie chodzić, więc zdecydowałem się pójść do łóżka na głodnego. Zjadłem tylko jedną kanapkę i zrobiłem sobie herbatę.
Potem wyciągnąłem farela z torby i go wypróbowałem. Oczywiście nie działał. Otworzyłem więc swoją szafkę na korytarzu i wyciągnąłem narzędzia. Po rozkręceniu okazało się, że część drutów oporowych jest przepalona. Połączyłem więc rozłączone druty, przez co niestety zmieniła się oporność grzałki, ale uznałem, że jakiś czas powinna wytrzymać i ja włączyłem do kontaktu. Wszystko zaczęło działać dobrze. Od następnego dnia mogłem trochę podgrzać się w kabinie. Potem udałem się do swego ośmiometrowego pokoju na spoczynek. Byłem już zmęczony i nie chciało mi się kąpać, więc tylko lekko się umyłem nad umywalką. Jeszcze zachciało mi się siusiu. Nasza toaleta jest tuż przy dużym pokoju, w którym od pewnego czasu usadowiła się moja ślubna, więc zawsze chodząc tam starałem się załatwiać sprawę jak najdelikatniej, żeby nie ranić jej uszu. Teraz też zacząłem kierując strumień na ściankę muszli, żeby wszystko odbyło się jak najciszej. Ale po chwili pomyślałem, że nie mam przecież potrzeby ani obowiązku oszczędzać uszu tego kogoś, ktokolwiek to był, który obiecywał mojej żonie być w porządku. Przestałem się więc przejmować hałasem i zacząłem lać prosto w środek muszli, a ponieważ zebrało mi się tego sporo wskutek zimna panującego na Polance, więc strumień był silny i szeroki. No i trwało to ładną chwilę. Potem zamknąłem z hałasem drzwi, poszedłem jeszcze głośno się popluskać w łazience z parskaniem i chrząkaniem. Nie jestem pewien, ale zdaje się że słyszałem poprzez drzwi dyskretne: Cii....
Potem zadowolony z siebie poszedłem spać. Oczywiście nie mogłem mimo zmęczenia zasnąć, bo tak na naprawdę, to wcale nie byłem z siebie zadowolony, ale wręcz odwrotnie byłem na siebie wściekły.
Moja ślubna małżonka sprowadza sobie do domu kochanka, a ja nie wiem co mam z tym zrobić i okazuję się takim mięczakiem, że nie robię nic, a nawet staram się im schodzić z drogi i nie przeszkadzać. Jedyne co zrobiłem, to ukarałem ich oboje głośnym wysikaniem się.
Wszystko to zaczęło się, przynajmniej dla mnie, od czasu mojego załamania nerwowego. Muszę przyznać, że żona z początku wykazywała dużo cierpliwości i współczucia i starała się mi pomoc. Przynajmniej tak sądziłem.
Jednakże w miarę jak dochodziłem do siebie robiła się coraz bardziej oschła i nieprzyjemna. W końcu oświadczyła, że nie ma zamiaru spędzić reszty życia z wariatem i zażądała rozwodu. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że coś jest nie w porządku.
Próbowałem ją przekonać, że jestem zupełnie normalny, że to było tylko chwilowy kryzys, który już się nigdy nie powtórzy. Niby zgadzała się ze mną, niby przytakiwała, ale odsunęła się ode mnie na dobre. Wkrótce zajęła duży pokój, do którego mogłem chodzić tylko w dzień, gdy drzwi były otwarte. Zamknięte oznaczały, że moja osoba jest niepożądana. Potem wcale nie pozwoliła mi tam przychodzić. Oczywiście nie zaglądała też do mojej klitki.
Czasem spotykaliśmy się w kuchni, lub gdy w przypływie dobrego humoru zawołała:
- Chodź tutaj. Dają coś dla ciebie.
Zazwyczaj oznaczało to jakiś program, o którym po prostu chciała z kimś podyskutować, ale nie żeby był zaraz interesujący mnie.
O wspólnym łożu nie było oczywiście mowy od mojego powrotu z tamtego fatalnego rejsu.
Niedługo potem zaczęła znikać z domu, wracać późno, a czasami wcale i w dodatku pachnąc męską wodą po goleniu. Wtedy wiedziałem już, że ma kogoś, ale nic nie mówiłem, bo co właściwie miałem powiedzieć. Potem zażądała rozwodu.
Dopiero wtedy się postawiłem. Owszem, jeżeli tak rozstrzygnie sąd. Sam na to nie idę. Nie mam zamiaru ułatwiać jej życia.
Ponieważ nie pracowałem, tylko ciągle chodziłem po lekarzach, więc miałem dużo czasu na rozmyślania. Myślałem tak i myślałem i doszedłem do niezbyt budujących wniosków.
Uznałem, że moja żona już od dawna mnie zdradzała. Była bardzo namiętną kobietą i uwielbiała się kochać. Właściwie mogła to robić, czyli bzykać się, na okrągło i była z tego zadowolona. Nieraz w towarzystwie mówiła, że nie wyobraża sobie pójść spać bez co najmniej jednego razu. Ja oczywiście byłem dumny z siebie jak paw, bo to jak gdyby świadczyło o mojej męskości, że tak niby jej dogadzam. Jakoś nigdy wtedy nie pomyślałem, jak ona chodzi spać wtedy, gdy jestem w długich rejsach.
Po dokonaniu tego olśniewającego okrycia, nagle zrozumiałe stały się dla mnie liczne głuche telefony, czasami spóźnienia z pracy. No i notoryczne przepuszczanie wszystkich pieniędzy. Moja kochana żoneczka, podczas mojej nieobecności wydawała miesięcznie więcej aniżeli mogliśmy wydać razem pomiędzy rejsami.
Teraz zaświtało mi w głowie, że po prostu miała kogoś. I to pewnie niejednego. Jeszcze raz potwierdziło się, że mąż dowiaduje się ostatni, jeżeli w ogóle dowiaduje się.
Nie będę zmyślał, że się tym nie przejąłem, ale przeżyłem to stosunkowo spokojnie. Było mi tylko bardzo, bardzo przykro.
Poczułem się, że byłem dobry tylko wtedy, gdy wypływałem i dostarczałem żonie tyle pieniędzy, żeby wystarczyło jej na przyjemne, rozrywkowe życie. Teraz, gdy zostałem bez pracy, byłem jej zupełnie niepotrzebny.
Jak zwykle, gdy wróciłem z ostatniego statku, tym razem ze zrozumiałych względów wcześniej, pieniędzy w domu nie było wiele. To co pozostało poszło prawie do końca podczas mojego leczenia.
Teraz nie było mnie nawet stać na to, żeby wyprowadzić się z domu, w którym mnie nie chcą. Narzekam tu na żonę, ale prawdę mówiąc trochę ją rozumiem. Każda kobieta wiążąc się z mężczyzną myśli o swoich dzieciach. Wcale nie dziwię jej się, że bałaby się mieć dziecko z wariatem. To było dla za duże ryzyko dla przyszłej matki, która chce żeby jej dzieci były mądre i zdrowe. Tyle, że ja nie byłem wariatem, tylko przeszedłem chwilowy kryzys, zresztą niezbyt głęboki i niezbyt długotrwały.
Póki co jednak byliśmy formalnie małżeństwem i sprowadzanie sobie kochanków było moim zdaniem nietaktem. W każdym bądź razie nie powinienem za bardzo się nimi krępować. Ostatecznie byłem u siebie. Mieszkanie było moje własne pochodzące jeszcze sprzed ślubu i w przypadku rozwodu mógłbym zażądać, żeby to ona się wyprowadziła.
Oczywiście nie miałem zamiaru tego robić. Na razie nie miałem nawet zamiaru się rozwodzić. Jeśli chodzi zaś o wyprowadzkę, to pewnie bym ją do tej pory wykonał, ale nie miałem dokąd pójść. Nawet nie mogłem zaczepić się chwilowo u rodziców, gdyż raz że pochodziłem aż z Zamościa, a dwa że rodzice zmarli, a ich domek zajął mój brat. Zresztą zgodnie z tym co razem postanowiliśmy.
Słowem, chwilowo byłem skazany na mieszkanie z żoną, która mnie nie chciała i domagała się rozwodu. Taka sytuacja mogła trwać nie wiadomo jak długo ze względu na brak świadectwa zdrowia. Początkowo, gdy nie zdawałem sobie sprawy, że stracę kartę zdrowia, myślałem, że muszę tylko przetrzymać do wypłynięcia w rejs. Podczas rejsu miałem zamiar tak oszczędzać, żeby po powrocie wynająć coś dla siebie. Potem, po kilku kolejnych rejsach kupiłbym sobie mieszkanko, co pewnie nie byłoby trudne do osiągnięcia, skoro teraz żona nie traciłaby już moich pieniędzy. Wszystkie te precyzyjne plany wzięły w łeb, gdy okazało się, że nie dostanę świadectwa zdrowia. Pozostało mi robienie dobrej miny do złej gry i udawanie, że nie widzę nocnych gości żony. Nie wiem zresztą. Być może po jakimś czasie się do tego przyzwyczaję, albo nawet polubię. Może zaprzyjaźnię się z którymś z jej kochanków i wypiję z nim brudzia.
Przez chwilę bawiłem się tym pomysłem.
Na przykład stawiam takiemu tyle wódy, że pada jak kawka, a moja ślubna nie może się go doczekać. Nagle się okazuje, że on woli pić, niż ciupkać. Czy też woli towarzystwo męża swojej kochanki od samej kochanki. Słodka zemsta.
W końcu postanowiłem nie myśleć więcej o tym, tylko starać się zasnąć. Nazajutrz czekał mnie huk roboty.
Jakoż udało mi się zasnąć.
 
 

 4














Czwartek
Rano udało mi się wyjść z mieszkania nie zderzając się z nikim. Tylko raz w nocy obudził mnie głośny szum dochodzący z toalety. To mój rywal, chyba w rewanżu, tak hałasował.
Przed wyjściem zrobiłem sobie kanapkę z ostatnim kawałkiem sera, nie pozostawiając nic do jedzenia dla zakochanej pary.
- Nich żyją miłością - pomyślałem mściwie.
Już przy samochodzie przypomniałem sobie o farelu, który został w mojej sypialni.
Wróciłem więc na górę i otworzyłem drzwi. Pierwsze co zobaczyłem to, to że również drzwi do dużego pokoju są otwarte. Skierowałem się do siebie, a gdy mijałem te otwarte drzwi zobaczyłem skierowane do sufitu nogi mojej żony, a pomiędzy nimi dwa blade, podskakujące pośladki. Tak byli zajęci sobą, że nawet nie usłyszeli, że otwieram drzwi wejściowe.
W pierwszej chwili miałem ochotę złapać za gruby pas i lać po tych wychudzonych pośladkach ile wlezie, ale w sumie mnie rozśmieszył ich śmiesznie chudy, wręcz zapadnięty kształt i machnąłem na to ręką. Chwyciłem farela i opuściłem mieszkanie głośno trzaskając drzwiami. Niech się głowią czy ich widziałem, czy nie. Guzik mnie to obchodziło, co sobie pomyślą.
Oczywiście kłamię mówiąc, że mnie to tylko rozśmieszyło. Zabolało mnie i to mocno. A ten śmiech był zapewne swego rodzaju wisielczym humorem.
Co innego domyślać się własnych rogów, a co innego zobaczyć je na własne oczy i to w całej okazałości. Najbardziej zabolało mnie to, że odgłosy jakie wydawała moja żona byłe identycznie takie same, jak za naszych najlepszych czasów.
- Teraz mogę robić wszystko, co mi się spodoba - pomyślałem. - Nie mam żadnych zobowiązań wobec żony.
Pomyślałem o jakiejś miłej blondulce albo czarnulce, z którą spędzałbym czas lekko, łatwo i przyjemnie nie myśląc wcale o swojej ślubnej. Nie wyglądało na to, żeby jakaś jednak się pojawiła w pobliżu mnie, więc na razie moją największą i jedyną miłością musiała być nadal Polanka.
Dojechałem już do bramy. Strażnik, inny niż wczoraj, dowiedziawszy się, że czekam na stałą przepustkę, nie żądał niczego więcej, tylko bez uwag mnie przepuścił.
Po kilkunastu minutach dostałem więc już stałą przepustkę, która po podpisaniu jej przez szefa straży nabrała mocy urzędowej. Potem poszedłem do kierownika bazy.
Był to dosyć przyjemnie wyglądający człowiek, który zaprosił mnie do siebie, przeprowadzając przez mały pokoik, w którym przy komputerze siedziała jakaś dziewczyna. Wydała mi się nawet dosyć ładna, ale prawdę mówiąc nie zdążyłem dokładnie się przyjrzeć.
- Już wiem, że PŻO  znowu zainteresowało się Polanką. Cieszy mnie to, bo nie ma niczego gorszego aniżeli widok marniejącego statku. Czy to oznacza, że kłopoty finansowe już się skończyły?
- Niezupełnie. A nawet wręcz odwrotnie. Nie tylko się nie skończyły, ale jest ich jeszcze więcej. Tego statku nie sprzedano, bo nikt go nie chciał. Posyłać go na złom, mimo leciwego wieku jeszcze szkoda. Nie mówiąc o tym, że sprzedać go na złom, to też kłopot. U nas dostałoby się grosze. Po to, żeby wysłać go gdzieś do Indii czy jakiejś innej stoczni złomowej, należy też go uruchomić i ponieść nakłady. W końcu zdecydowano go uruchomić, ale po to żeby pływał i zarabiał, a nie tylko na jeden rejs do miejsca złomowania.
- Czyli trochę pieniędzy jest. Takie uruchomienie pewnie masę kosztuje. Wszystkie remonty, przeglądy, wyposażenie i tak dalej. To kosztuje prawda?
- To prawda, dlatego to zadanie powierzono mnie. Mam go uruchomić, że tak powiem gospodarskim sposobem.
- Pan sobie raczy żartować. Chce pan uruchamiać statek gospodarskim sposobem? To może panu się udać z łodzią rybacką na Zalewie, ale nie z pełnomorskim statkiem. Pewnie jeszcze bez wydawania pieniędzy.
- Właśnie, bez wydawania zbyt dużych sum. Normalną drogą, czyli poprzez obsadzenie załogą,  a następnie wysłanie na remont do stoczni należałoby się liczyć z naprawdę dużymi nakładami. Mamy nadzieję zrobić to przy minimalnym koszcie.
- Cóż, życzę powodzenia. Chociaż nie chciałbym być w pańskiej skórze. To chyba nie łatwe zadanie. Kto ma statki, ten ma wydatki - mówi staropolskie przysłowie. Niech pan nie liczy, że w pana przypadku ono nie zadziała.
- Postaram się. Na razie przyszedłem z prośbą o pomoc. Po to, żeby ruszyć z robotą muszę mieć zasilanie. Chciałbym podłączyć się do tego samego źródła, z którego korzystano poprzednio.
- Nie ma najmniejszego problemu. Można to załatwić choćby zaraz, ale najpierw PŻO musi zapłacić zaległe rachunki.
- To znaczy są jakieś  zaległości?
- Są i to nie małe. Za nabrzeże nie płacicie od dawna, ale to jeszcze można by przełknąć ze względu na wasze kłopoty. Ostatecznie nie otrzymujemy tych pieniędzy, ale i też nie ponosimy żadnych nakładów. Ale jeżeli chodzi o prąd, to musimy za niego zapłacić rachunki, a nasza sytuacja jest niewiele lepsza niż wasza.
- Mogę pana zapewnić, że wszystko zostanie uregulowane, ale musicie dać trochę czasu na złapanie oddechu. Sam pan wie, że o dłużników trzeba dbać, po to żeby mogli zarobić i oddać długi.
- Zapłacicie zaległe rachunki za prąd i dostaniecie nowy. Wcześniej nie ma mowy. Niech pan zrozumie, że my też musimy się rozliczać, bo inaczej odetną nam zasilanie. Wyobraża pan sobie co by się stało, gdyby cała baza została bez prądu.
- Wyobrażam, ale ja właściwie nie przychodzę do pana jako PŻO.
- Jako kto zatem?
- Jako nowy, prywatny właściciel Polanki. Wszystkie zobowiązania wezmę na siebie, ale nie mogę płacić długów poprzedniego właściciela.
- Kupił pan tego trupa? To olbrzymia odwaga.
- Dziękuję. To co? Dostanę to zasilanie?
- Muszę pomyśleć. Czy ma pan jakiś tytuł własności? Gdybym wiedział wcześniej, to mógłbym po prostu zaaresztować statek, ale teraz, gdy nie należy on do PŻO. Sam nie wiem.
- Niech pan się nie obawia. PŻO wszystko sumiennie spłaci. Może to trochę potrwa, ale na pewno się wywiążą.
- Nic pan nie mówi o tytule własności. Chociażby umowę, jeżeli nie ma pan certyfikatu okrętowego.
- Jeszcze nie mam. Sprawa jest w trakcie załatwiania formalności, a to, jak pan wie,  trochę potrwa. W międzyczasie, żeby nie tracić czasu biorę się za statek, ale potrzebne mi na początek zasilanie.
- Niech pan puści agregat, jeśli jest czynny.
- No właśnie, jeśli jest czynny. Pewnie jest, ale nie wiem ile jest paliwa. Poza tym nie mam załogi.
- To co? Chce pan tymi ręcami zrobić wszystko samemu? Musi mieć pan załogę.
- Załogę przyjmę dopiero do pływania. Na razie nie. Znowu chodzi o oszczędności.
- Mierzy pan siły na zamiary, drogi panie.
- Nie. Poradzę sobie. Musi mi się udać.
- Właściwie podoba mi się to co pan mówi. Widzę, że też jest pan wariatem jak ja, tylko jeszcze większym.
- Zgadza się. Przedtem bardzo nie lubiłem tego słowa, ale teraz tak często je słyszę, że już się przyzwyczaiłem. To co, dostanę prąd?
- Niech pan nie wykorzystuje mojej słabości. Umówmy się tak. Podłączymy panu prąd jako prywatnej osobie, a właśnie jak pan się nazywa?
- Przepraszam, chyba niewyraźnie się przedstawiłem. Marek Gaberial.
- No więc panie Marku, dam panu prąd jako prywatnej osobie, ale nie jako PŻO. Za dużo nam zalegają. Gdyby dyrekcja mnie namierzyła, że znowu ich kredytuję, to miałbym kłopoty. Niech pan udowodni, że prowadzi pan interesy na własny rachunek, a nie jest pan PŻO i od razu włączam panu prąd.
- W poniedziałek będę w PŻO i wtedy przyniosę wszystko co potrzeba.
- Świetnie się składa, to tylko dwa dni czwartek i piątek. Tyle wytrzyma pan bez zasilania.
- Dla mnie to cztery dni. Pracuję również w soboty i niedziele.
- Coraz bardziej mi się podoba pana entuzjazm. Obu go panu wystarczyło. W poniedziałek przynosi pan dokumenty, a ja natychmiast wysyłam montera. Wszystko panu podłączy i niech pan się nie martwi o kable, damy swoje.
- No dobra. Dziękuję chociaż za to. Idę do roboty.
- Powodzenia, panie kapitanie.
Opuściłem biuro kierownika i skierowałem się do wyjścia. Na korytarzu przy stojącej popielniczce stały trzy dziewczyny, które zapamiętale kurzyły papierosy. Pomyślałem, że jakkolwiek by nie narzekać na moją żonę, to przynajmniej nie paliła. Ja sam rzuciłem palenie z dziesięć lat temu i od tego czasu zapach dymu papierosowego, a zwłaszcza cuchnące popielniczki napełniały mnie odrazą.
Mijając skrzynkę dyskretnie się obejrzałem i doszedłem do wniosku, że nikt mnie nie obserwuje, więc wetknąłem wtyczkę do gniazdka.
Potem z trudem otworzyłem kłódkę i poszedłem do kabiny. Pierwsze co zrobiłem, to włączyłem farela, który od razu zaczął dawać ożywcze ciepło. Potem przyniosłem rurę grzejnik z radiostacji i też ją podłączyłem przy pomocy prowizorycznych drutów wetkniętych we wtyczkę. Pomyślałem, że przydałaby się też rozdzielka. Po południu musiałem jeszcze podłączyć lampkę.
To nasunęło mi pewną myśl. Mogłem podłączyć kabel pociągnięty ze skrzynki do tablicy rozdzielczej na korytarzu koło mojej kabiny. Wtedy zasilany byłby cały obwód. Jak pomyślałem, tak zrobiłem, otworzyłem skrzynkę i przekonałem się, że na wewnętrznej ścianie drzwiczek jest nie tylko spis wszystkich zabezpieczeń w skrzynce, ale także schemat połączeń.
Nie byłem, nie jestem i chyba nigdy nie będę elektrykiem, a na prądzie znam się tak jak kura na pieprzu, ale próbowałem rozcyfrować tajemnicze dla mnie rysunki. W końcu uznałem, że wiem gdzie się podłączyć.
Nie chciało mi się biegać do skrzynki, zresztą nie chciałem też, żeby mnie ktoś przy niej zaobserwował, więc pod prądem podłączyłem oba przewody w upatrzonym miejscu. Pomyślałem, że gdyby przedłużacz składał się z dwóch kawałków, to wszystko byłoby o wiele prostsze, no ale jakoś podłączyłem się bez porażenia prądem. Potem spróbowałem światło.
Okazało się, że odniosłem pierwszy sukces. Miałem już światło w kabinie. Potem sprawdziłem probówką gniazda. Był już w nich prąd. Włączyłem więc do nich oba grzejniki i zwinąłem niepotrzebną już kablówkę.
Dopiero wtedy pomyślałem, że mogłem ten kabel wykorzystać do podłączenia się do skrzynki. Dopiero po podłączeniu się, bez ryzyka porażenia prądem połączyłbym po prostu wtyczkę tego kabla z gniazdkiem kabla biegnącego do skrzynki.
Zdałem sobie sprawę, że pewnie jeszcze będzie mnie czekać wiele takich sytuacji, że zrobię coś nie tak, jak powinienem. Pierwszym przykładem było wczorajsze noszenie na darmo wody z dolnego pokładu.
Skoro miałem już prąd na przynajmniej jednym obwodzie, postanowiłem sprawdzić pozostałe urządzenia doń podłączone. Według schematu należały doń jeszcze oświetlenia kabiny pilotowej i radiowej oraz gniazda w nich, a także kilka urządzeń na mostku.
Cała ta kontrola nie zajęła mi więcej niż pół godziny. Wszystko było mniej więcej sprawne z wyjątkiem kilku przepalonych żarówek i uszkodzonych gniazdek, co jednak nie miało większego znaczenia. Przy okazji sprawdziłem, czy z jakiejś instalacji się nie dymi. Ostatecznie na starym statku wszystko było możliwe.
Potem przypomniałem sobie o cuchnącej lodówce. Przyniosłem wiadro deszczówki i korzystając z tego, że znalazłem w łazience pół butelki Ludwika, porządnie ją umyłem. Smród był już mniejszy, ale pomóc chyba mogło dopiero porządne jej przemrożenie. Na razie osuszyłem ją szmatami i zostawiłem otwartą, żeby jeszcze się wietrzyła. Otworzyłem też okna, bo akurat zrobiła się piękna słoneczna pogoda.
Dopiero teraz przebrałem się w roboczy kombinezon, który specjalnie zabrałem z domu. Włożyłem do kieszeni latarkę i zacinającą się kłódkę i ruszyłem na przegląd statku.
Nie wiem co mnie podkusiło, ale pierwsze co zrobiłem, to sprawdziłem, że drzwi do masztówki, w której była zejściówka do trzeciej ładowni są otwarte. Intrygowało mnie w jakim stanie są ładownie, a od czegoś musiałem zacząć.
Odkręciłem motylki klapy zejściowej i spróbowałem ją podnieść, ale nie chciała ani drgnąć. W pobliżu leżały sztyce ze stalowych rurek, mające normalnie służyć za ogrodzenie zejściówki. Złapałem jedną z nich i po krótkim zaparciu się podważyłem klapę, która w końcu puściła. Poświeciłem do środka.
Drabinka wyglądała solidnie, więc wsadziłem latarkę do kieszeni i zacząłem schodzić na dół. Byłem może pół metra od międzypokładu, kiedy lampka wypadła mi z kieszenie i gruchnęła o stalowy pokład. Oczywiście zgasła i zrobiło się ciemno. Po omacku zlazłem jeszcze te dwa stopnie i zacząłem macać po ziemi, a właściwie po stalowym pokładzie.
Przez klapę u góry wpadało trochę światła, ale nie tyle, żebym mógł ją zauważyć. Nigdzie nie mogłem jej wymacać, więc na czworakach posunąłem się z metr do przodu, gdy nagle i z hukiem zapadły egipskie ciemności. Domyśliłem się, że to wiatr zatrzasnął drzwi do masztówki.
Zostałem więc sam na pustym tweendecku bez światła, a nawet bez ręcznej latarki no i bez pojęcia, gdzie może znajdować się jakakolwiek przeszkoda, ani w którym kierunku ruszyć do drabiny. W dodatku natychmiast przypomniałem sobie podstawową zasadę, której zawsze bezwzględnie wymagałem od swoich załóg. Nie wchodzić do przestrzeni zamkniętych bez odpowiedniego zabezpieczenia. Mało tego wprowadziłem obowiązek przy każdym takim wejściu uzyskiwać zezwolenie z mostku oraz wypełnienie odpowiedniej listy kontrolnej, w której oprócz wywietrzenia pomieszczenia, sprawdzenia zawartości tlenu, wyznaczenia osób asekurujących było jeszcze kilka innych punktów.
Oczywiście sam tego wszystkiego nie zrobiłem i to w sytuacji, gdy byłem na statku sam i nie mogłem liczyć na żadną pomoc. Prawdę mówiąc, włos trochę mi się zjeżył na głowie, gdyż przykro byłoby udusić na drugi dzień po zostaniu prywatnym armatorem, a może w przyszłości nawet jakimś Onassisem.
Poczekałem chwilę nieruchomo starając się przyzwyczaić oczy do ciemności i rzeczywiście wkrótce rozpoznałem szary kwadrat gdzieś w bok od mojej głowy. Znałem już kierunek, teraz tylko należało dostać się do drabinki zanim zacznę się dusić. Powietrze miało dziwny zardzewiały zapach, co od razu skojarzyło się z utlenianiem się starych burt i obniżeniem zawartości tlenu w powietrzu. Na razie jednak nie mdlałem i musiałem to wykorzystać, żeby szybko opuścić pułapkę, w której się znalazłem.
Na wszelki wypadek posuwałem się jednak ostrożnie na kolanach. W pobliżu drabiny była zapewne klapa zejściówki na dół, kto wie czy nie otwarta. Wolałem na nią nie natrafić. Pewniej poczułem się, gdy chwyciłem obiema rękami za drabinę i zacząłem wspinać się do góry. Nawet nie czułem już tego metalicznego, zardzewiałego zapachu. Gdy wychyliłem głowę ponad klapę, wiatr znowu otworzył drzwi do masztówki i zrobiło się jasno. Koszmar minął.
Odetchnąłem. Zabezpieczyłem drzwi do masztówki w pozycji otwartej, a potem otworzyłem drugą klapę, prowadzącą do drugiej ładowni. Potem poszedłem do pierwszej masztówki i tam też otworzyłem drzwi i klapy wejściówek, a następnie obszedłem wszystkie klapki wentylacyjne i też je pootwierałem. Postanowiłem więcej nie chodzić do ładowni, zanim ich porządnie nie wywietrzę. Potrzebne mi było do tego zasilanie, którego mogłem spodziewać się dopiero w poniedziałek. Po włączeniu zasilania mógłbym włączyć wentylację elektryczną. Ponadto mogłem spuścić do ładowni porządne światła, tak zwane słońca ładunkowe, jakie spodziewałem się znaleźć na statku.
Udałem się na dziób i obejrzałem urządzenia na nim się znajdujące. Już pierwszy rzut oka na windę kotwiczną pozwolił mi zorientować się, że jej remont będzie mnie trochę kosztował. Fundament był mocno skorodowany. W niektórych miejscach na wylot. Wszystkie te elementy musiały być wymienione. Czekał mnie zakup co najmniej dwóch metrów kwadratowych dziesięciomilimetrowej blachy. Potem dopiero pomyślałem, że może znajdzie się taka na statku.
Poza tym wszystko na dziobie wydawało się mniej więcej w porządku, nie licząc licznych nalotów rdzy. Jednakże na szczęście nie było widać za wiele najgroźniejszej korozji wielowarstwowej oraz punktowej. Chociaż kto wie co można byłoby znaleźć po opukaniu grubszych pęcherzy. Musiałem znaleźć jakiś młotek do rdzy.
Zszedłem z baku i otworzyłem magazynek bosmański. Klucz był na kolejnym pęku znalezionym przez mnie w biurze pokładowym. Pożałowałem tylko, że nie zrobiłem tego przed wejściem na pokład dziobówki, przynajmniej w międzyczasie co nieco by się przewietrzyło.
W środku był też zaduch, ale tuż przy wejściu zobaczyłem leżącą na stole szczotkę drucianą oraz młotek. Wziąłem oba te narzędzia nie wchodząc do środka i na zewnątrz porządnie oczyściłem z rdzy kłódkę. Rozruszałem ją i naoliwiłem oliwiarką też stojącą na stole. Potem otworzyłem jeszcze klapy wentylacyjne do magazynku bosmańskiego i doszedłem do zdumiewającego odkrycia, że należy mi się herbata.
Zostawiłem magazyn otwarty, żeby się wietrzył i wróciłem do nadbudówki potykając się co chwila o najróżniejszego rodzaju śmieci leżące na wszystkich pokładach. Pomyślałem, że trzeba to szybko uprzątnąć. Byłaby to nawet dobra robota, bo w panującym zimnie dałaby mi rozgrzewkę. Na razie szedłem rozgrzać się herbatą jakiej kilka torebek zwędziłem mojej żonie.
Po wycieczce na pokłady, w kabinie wydawało mi się całkiem ciepło, ale dodatkowo zamknąłem jeszcze bulaje. Było tu już wywietrzone aż nadto. Zamknąłem też lodówkę, z której wreszcie przestało śmierdzieć.
Z torby wyciągnąłem blaszany kubek, dużą pięciolitrową plastykową  butlę z wodą oraz grzałkę no i foliową torebkę z woreczkami z herbatą. Kawy Gajos niestety nie miałem, chociaż miałem na nią ochotę. To znaczy na Pedros nie Gajos.
Po chwili woda się zagotowała, więc wrzuciłem woreczek, żeby naciągnął. W kabinie zrobiło się już cieplej. Farelek oraz rura podgrzewały atmosferę.
Wyciągnąłem notes, musiałem wykorzystać czas do maksimum. Herbata to przyjemność, ale przy okazji można zająć się pracą administracyjną. Nagle zwróciłem uwagę, że lodówka jest bardzo cicha. Czyżby się nie włączyła? Otworzyłem drzwi i stwierdziłem, że nawet zamrażalnik jest tak ciepły jak był z przedtem.
Z dosyć dużym trudem zlokalizowałem gniazdo, do którego była podłączona. Znajdowało się z tyłu za nią i żeby do niego się dostać trzeba było lodówkę odkręcić z jej zamocowań. Zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut. I tak szybko, dzięki temu, że któryś z kapitanów zachomikował tutaj tyle narzędzi.
W gniazdku nie było prądu. Zajrzałem więc do swojej skrzynki na korytarzu i stwierdziłem, że to tylko bezpiecznik. Wymieniłem go i uruchomiłem lodówkę, którą następnie zamocowałem na miejscu.
Niestety ta przygoda nie dała mi okazji do pomyślenia. Ponieważ czas na herbatę dawno minął no i herbata była wypita, więc ruszyłem znowu na pokłady. Tym razem zacząłem od rufy.
Rufowa winda cumownicza była w podobnym stanie jak kotwiczna na dziobie. Fundament był mocno skorodowany i sporo elementów należało wymienić. Ponadto, podobnie jak na dziobie, sporo korozji było na falszburtach i ich usztywnieniach. Jak była głęboka nie można było ocenić, a młotek do ostukania purchli zostawiłem na dziobie.
Zanotowałem sobie w notesie wszystkie większe uszkodzenia, które zauważyłem i poszedłem na wyższe pokłady. Podobnie jak na pokładzie głównym, na dziobie i na rufie, panował tu niesamowity bałagan. Pałętało się mnóstwo zwykłych śmieci, ale także trochę desek i kantówek, jakichś rur, prętów, pustych beczek i bębnów, jakieś skrzynki i kartony, kawałki styropianu i pogniecione przegniłe kartony. Bez wątpienia część z tego mogłaby się do czegoś  przydać, ale całą resztę należało po prostu wywieźć na wysypisko śmieci. Byłby to dodatkowy wydatek, ale chyba nie da się go uniknąć. Na razie jednak wystarczy to przynajmniej jako tako ogarnąć.
Rozglądam się za jakąś miotłą, żeby poodgarniać śmieci i na czystym miejscu poukładać to, co może się jeszcze przydać. Nie ma tutaj jednak żadnej w pobliżu. Pamiętam, że widziałem kilka w głębi magazynku bosmańskiego na dziobie. Trzeba tam pójść i przynieść, przy okazji zabiorę młotek do stukania rdzy. Kieruję się więc ku schodom prowadzącym na dół, gdy nagle mój wzrok pada na szalupy. Ależ tak, szalupy należy sprawdzić w pierwszej kolejności. Wspinam się po klamrach naspawanych na dewidy na górę i wchodzę do lewej szalupy, a tam syf, kiła i mogiła.
Z dawnego pomarańczowego koloru nie pozostało nic. Całość jest czarna, a gdzieniegdzie tylko szara. Mnóstwo śmieci, zeschłych liści, ptasiego łajna i ptasich piór. Gretingi na dnie połamane lub całkowity ich brak. Wszystkie liny sprawiają wrażenie zużytych i osłabionych. Notuję w notesie kolejny wydatek. To wszystko trzeba będzie wymienić, nie mówiąc o uporządkowaniu. Pod ławkami oraz w dziobie i rufie znajdują się schowki, w których normalnie znajduje się obowiązkowe wyposażenie szalup, takie jak wymaga konwencja SOLAS. Teraz, jestem prawie pewien, są one puste. Zresztą drzwiczki do tych skrytek na dziobie i rufie są po prostu połamane. Widać, że dawno już nikt się tym nie zainteresował.
Ciekawe co się dzieje w drugiej szalupie, myślę i schodzę na dół. Przystaję na chwilę i zapisuję wszystkie najważniejsze zauważone usterki.
Prawie biegiem dopadam dewidów z drugiej burty i wspinam się do góry. W środku to samo. Tylko jedna różnica. Tutaj jest silnik spalinowy, podczas gdy w tamtej szalupie był tak zwany napęd Viking, czyli zespół dźwigni, którymi współcześni galernicy nadawali ruch śrubie napędowej.
Silnik chyba jest na miejscu, a przynajmniej jego pokrywa. Jest ona co prawda przekrzywiona i w ogóle zdeformowana, ale wygląda na to, że coś pod nią się znajduje. Dopadam do niej i podnoszę ją do góry. Rzeczywiście silnik istnieje. Czy jest w stanie używalności, czy nie, tego nie wiem, ale wiem, że muszę to sprawdzić. To jedna z podstawowych rzeczy jaką sprawdzi mi inspekcja zanim wyda certyfikaty bezpieczeństwa.
Schodzę na dół. Nie ma czasu na dokładniejszy przegląd. Mam przecież jeszcze przed sobą tyle zadań.
Wyławiam w pamięci, że miałem pójść na dziób po szczotkę i po młotek do rdzy. Postanawiam dotrzeć tam bez względu nas to, co bym po drodze zauważył. Jeżeli będę tak się rozpraszał, to nigdy niczego nie zrobię. Zastanawiam się czy po prostu nie lepiej jest założyć sobie jakieś klapki na oczy, żeby widzieć tylko jedno. Powinno wtedy być łatwiej Zrobi się jedno, można rozglądać się z drugim. W przeciwnym razie natłok zadań doprowadzi do tego, że się po prostu zagubię.
Przypominam sobie to co wczoraj pomyślałem, że po prostu podświadomie nie chcę zrobić solidnego przeglądu statku, gdyż stwierdziwszy jego fatalny stan, mógłbym najnormalniej w świecie się zniechęcić. A od zniechęcenia tylko krok do tego, żeby wycofać się z tego zadania. No i wtedy sprawdziłoby się to, co mówił Jasiak, że naprawdę muszę się zastanowić zanim podejmę decyzję.
Ale to do mnie nie pasuje. Przecież tyle razy powiedziałem mu, że już się zdecydowałem, że się nie wycofam, że na pewno mi się uda. Jak mógłbym teraz się wycofać. Ośmieszyłbym się do końca. Najpierw wariat, którego trzeba repatriować przed zakończeniem rejsu, a potem porywa się motyką na słońce i jeszcze zanim chociaż raz machnie tą motyką, poddaje się. Zaiste budujący przykład. Wystarczy teraz podnieść ręce i powiedzieć:
- Niestety, dyrektorze Jasiak, przeceniłem swoje siły, nie dam rady. Niech pan szuka kogo innego, bo ja się na to nie nadaję. I niech pan nie myśli, że jestem mięczak. Wręcz odwrotnie dyrektorze Jasiak, jestem bardzo wytrzymały i cierpliwy, ale to zadanie ponad mojej siły.
Tak to sobie wymyśliłem, że mogę powiedzieć Jasiakowi, gdy nagle wymyśliłem sobie też odpowiedź Jasiaka:
- Cóż, drogi kapitanie Gaberial. Nie jestem zaskoczony. Właściwie byłem pewien takiej właśnie, a nie innej pana reakcji. Ale sam pan wie, że my w PŻO staramy się dać szanse wszystkim, a szczególnie ludziom takim jak pan. Przez tyle lat wspaniale z nami współpracującym. Stąd była właśnie ta propozycja. Skoro nie da pan rady, przekażemy ten projekt komuś innemu. Ostatecznie do tej propozycji ustawiła się kolejka. Szkoda, kapitanie Gaberial.
Cholerne głupie straszne rozważania. Nie mogę tak myśleć, bo doprowadzę się do obłędu, a przecież ja naprawdę nie jestem wariatem. Nawet moja żona wtedy, gdy mnie tak nazywa, to na pewno naprawdę wcale tak nie myśli.
Nie mogę o tym zbyt dużo myśleć, bo naprawdę zwariuję. No dobra, idę teraz na dziób po miotłę i szuflę, a przy okazji zabiorę młotek do rdzy i będę robił to, co zaplanowałem, a nie rozdrabniał się znowu.
Docieram wreszcie na dziób i jakoś udaje mi się nie patrzeć na wszystkie inne braki i zaniedbania, przy których powinienem się zatrzymać chociaż na chwilę.
Biorę szczotkę do zamiatania ładowni, szeroką z ostrym gęstym włosem, jeżeli włosem można nazwać grube czerwone włókna z plastyku. Do tego szuflę oraz spory kubeł po farbie. Pot, jak by to określił każdy bosman. W kieszeń wtykam młotek do stukania rdzy, no bo przecież chciałem stukać purchle na rufie, żeby ocenić stan ubytków korozyjnych na poszczególnych elementach konstrukcyjnych.
W tym momencie zdaję sobie sprawę, że to bzdura. Najpierw ten młotek miał posłużyć do opukania elementów na dziobie. Niestety, gdy byłem na dziobie zapomniałem o tym. Przypomniałem sobie na rufie, a że tam na rufie znowu był potrzebny tenże młotek, więc znowu poszedłem na dziób, żeby go przynieść. Boże mój powoli zaczynałem się czuć jak w cyrku, gdzie dwaj klowni na przemian robią z jednej strony to co powinno być robione z drugiej i tak na przemian wracają w te i we w te.
Czyżbym znowu był klownem. To niemożliwe, przecież teraz naprawdę byłem już normalnym człowiekiem. Po prostu trochę jeszcze się gubiłem, ale to nic nie oznaczało. Każdy człowiek czasem się gubi. Myślę, że zgadzasz się ze mną czytelniku, bo na pewno zdarzyło ci się to nie raz, nawet jeśli uważasz, że nie, to pewnie tak było, ale nie potrafisz do tego się przyznać.
W końcu postanowiłem się nie przejmować tym swoim rozkojarzeniem. Po prostu byłem rozkojarzony, a gdybym jeszcze o tym miał bez przerwy myśleć, to chyba naprawdę bym zwariował.
Wracam na rufę z tym nieszczęsnym młotkiem w kieszeni oraz z miotłami i szuflą w garści. Po drodze przypominam sobie jeszcze o zgubionej w ładowni latarce, więc zapisuję to sobie w notesie. Muszę przynieść nową latarkę, albo po prostu znaleźć inną na statku. Na szczęście w domu posiadam jeszcze chyba ze trzy, więc z tym nie ma problemu.
Przez dwie godziny zamiatam pokład szalupowy, a następnie układam w ładne, równiutkie sztaple deski i kantówki. Osobno zbieram elementy metalowe, które oceniam jako przydatne do jakichś tam remontów.
Po całej tej segregacji zostaje jeszcze kupa śmieci nadających się tylko na wysypisko.
Najłatwiej zwalić to na jedną kupę, ale wiatr by doskonale sobie z tym poradził. Tym razem jestem mądry. Znajduję spory kawał brezentu i ładuję na niego całość niechcianych odpadów. Potem kopertuję to i na wszelki wypadek przykrywam, a właściwie przyciskam grubszymi kantówkami, które nie pozwolą, żeby świeżo uzbieraną kupkę rozwiał wiatr.
Tymczasem na dworze jest już całkiem ciemno, a w dodatku burczy mi w brzuchu. Wracam do kabiny i z przerażeniem dostrzegam, że światło jest zapalone, a bulaje nie są zasłonięte. Szybko naprawiam ten błąd. Najpierw gaszę światło, a potem opuszczam rolety i zaciągam zasłony,  a wreszcie ponownie zapalam światło. W kabinie jest przyjemne ciepło. Podczas poprzedniej herbatki zostawiłem włączony farel i grzejnik rurę. Lodówka cicho szumi, ale nie ma w niej nic do jedzenia. To nic, przynajmniej wiem, że mogę na nią liczyć. Jutro przyniosę sobie coś do jedzenia.
Po kilku minutach woda jest zagotowana i herbata parzy się w kubku. Teraz nareszcie mogę spokojnie zajrzeć do notesu i zająć się planowaniem zajęć na jutro.
Zanim ostygła na tyle, żebym mógł ją wreszcie pić, zapisałem trzy strony. Oczywiście był to zaledwie ułamek z tego co powinienem zrobić, żeby wreszcie statek uruchomić.
Wreszcie robię sobie prawdziwą przerwę. Piję powoli herbatę, w międzyczasie próbując uruchomić telewizor. Jest to stary gruchot, jeszcze czarno biały, ale o dziwo działa. Obraz nie jest zbyt dobry, ale coś tam można zobaczyć, a słychać całkiem dobrze.
Trafiam akurat na lokalne wiadomości. Nagle ze zdumienia oczy otwierają mi się szerzej. Dostrzegam dyrektora Jasiaka we własnej osobie. Ciekaw jestem o czym będzie mowa. Czyżby PŻO miało jakieś dobre wiadomości do przekazania. To chyba niemożliwie w obecnej zapaści. Jeszcze bardziej zdumiony jestem, gdy okazuje się, że dyrektor mówi tylko o Polance.
Redaktor jest wyraźnie poruszony. Nareszcie któryś ze statków nie jest sprzedany za grosze za granicę, ale polskiemu armatorowi.
Wymienia moje nazwisko, a dyrektor wyjaśnia, że nie jest to właściwie sprzedaż, ale oddanie statku w tak zwany goły, czy też bosy czarter, z angielskiego bare boat charter. Nowym armatorem jest człowiek, który z całą pewnością sobie poradzi.
- Mogę pana zapewnić, że Polanka trafiła w dobre ręce i zapewne wkrótce zostanie wyremontowana i wypłynie w rejs.
- Oby ten przykład spowodował zahamowanie tego niepokojącego zjawiska kurczenia się polskiej floty.
- Myślę, że możemy na to liczyć.
Wygląda na to, że dyrektor założył, że jednak się nie wycofam. Jestem trochę zaskoczony tym uprzedzaniem faktów, ale z drugiej strony dumny. Ostatecznie stary chyba po prostu na mnie liczy. Szkoda tylko, że nie powiedział mi swoich planach telewizyjnych.
W każdym razie, po tym ogłoszeniu, czuję się jak gdyby zobowiązany do wzięcia tego zadania na siebie.
Na dworze panują całkowite ciemności, więc niewiele mogę tam zrobić. Postanawiam więc jeszcze przejrzeć dokładnie nadbudówkę, a właściwie magazynki.
Znowu długo trwa wyszukiwanie odpowiednich kluczy, ale i tak trzeba by było to kiedyś zrobić, więc nie żałuję straconego na to czasu. Trud opłaca się, gdyż  w magazynku awaryjnym znajduję całe, wyjęte z szalup, wyposażenie. Oczywiście są tam jakieś braki, ale większość jest w dobrym stanie. Znajduję też pochowane w nim koła ratunkowe, pasy ratunkowe, węże pożarowe i prądownice oraz masę innych potrzebnych rzeczy.
Zastanawiam się, czy czasem nie udałoby mi się zdobyć trochę rzeczy w magazynach PŻO. Kiedyś, u szczytu potęgi armatora były one, te magazyny, olbrzymie i pełne wszelakiego dobra. Teraz pewnie zbyt wiele nie pozostało, ale coś tam chyba się znajdzie.
Muszę o tym pomówić z Jasiakiem  w poniedziałek. Muszę też poprosić go o mechanika. To że udało mi się podłączyć prąd do mojej kabiny, nie oznacza że zostałem elektrykiem. Ze sprawami maszynowymi, a właściwie wiadomościami o nich jest u mnie jeszcze gorzej niż z elektrycznymi.
Muszę też szybko postarać się o jakichś ludzi na pokład. Ostatecznie mogę samemu trochę pozamiatać i posprzątać, a nawet ostukać rdzę, ale w sumie chyba szkoda na to mojego czasu. Lepiej niech zrobią to inni, a ja zajmę się takimi sprawami, których nie mogą załatwić marynarze. W przeciwnym razie nigdy nie skończę remontu.
W swych wędrówkach z latarką po statku docieram też do prowiantury i chłodni. Są one oczywiście ogołocone, a ponadto brudne i zapuszczone. Kolejne długie godziny sprzątania i mycia. Stanowczo muszę nająć ludzi. Ja będę zajmował się tylko tym czego nie będę mógł powierzyć innym.
Niepostrzeżenie mija czas do dwudziestej pierwszej, ale za to mam już bardzo ogólną orientację co tam jeszcze pozostało w magazynkach. Czas do domu.
Pozamykałem więc wszystko i udałem się do malucha. Miałem ochotę zostawić włączony grzejnik, ale jednak się nie zdecydowałem. W sumie za duże ryzyko. W końcu odważyłem się zostawić włączone światło i oba grzejniki, a wyłączyć wtyczkę z gniazda w skrzynce napięciowej. Dzięki temu przez kilka minut jeszcze grzały, a podobnie będzie jutro rano. Zanim dojdę od skrzynki do kabiny zacznie się troszeczkę grzać.
Zamknąłem nadbudówkę na elegancko rozruszaną już kłódkę, zszedłem z trapu i podobnie jak poprzedniego dnia rzuciłem wtyczkę w kępę starej trawy.
Na bramie był ten sam strażnik, którego spotkałem przy moim wczorajszym pierwszym wejściu do portu.
- Czy to prawda, że ten statek wreszcie zacznie pływać? spytał.
- Tak. A skąd pan wie?
- Dobre wiadomości szybko się roznoszą.
- To dobra wiadomość?
- Pewnie. Szkoda patrzeć, jak tyle dobra niszczeje. Ja to panie lubię jak komu coś się udaje. Mam nadzieję, że panu też się uda.
- Dziękuję. Nawet nie wie pan, jak bardzo mi pan pomógł. Dobrze wiedzieć, że jeszcze kto dostrzega sens mojej roboty.
- Panie. Jak by było trzeba, to ja chętnie panu pomogę. Przydałoby się parę groszy. Pan rozumie.
- Z pieniędzmi u mnie kiepsko, ale pomyślę o panu. Jak pan się nazywa?
- Pan pyta zawsze o Jaśka.
- Dobrze panie Janie. Będę o panu pamiętał. Dobranoc.
Pojechałem do domu. Z dołu zauważyłem, że w kuchni pali się światło.
Istotnie żona siedziała przy stole mocno nad nim zgarbiona z głową prawie nad blatem i wpychała sobie do ust topiony serek. Obok stał kieliszek napełniony jakimś czerwonym winem.
- Dobry wieczór.
- Dobry - odparła z pełnymi ustami.- Aha. Mów zawsze gdzie wychodzisz. Dzwonił jakiś Janusz i nie wiedziałam co powiedzieć.
- Od kiedy to się interesujesz co robi jakiś wariat?
- Powtarzam ci, że nie wiem co mam mówić, gdy ktoś zadzwoni. Trochę głupio mówić na wszystko: Nie wiem. Diabli wiedzą co ludzie sobie o nas pomyślą.
Zdziwiło mnie to, bo czym jak czym, ale tym co ludzie pomyślą, to ona nigdy się nie przejmowała, ale postanowiłem nie komentować, tylko spytałem:
- Jaki Janusz? Nie podał nazwiska?
- Powiedział, że będziesz wiedział o kogo chodzi. Masz do niego zadzwonić.
- Tylko, że nie wiem do kogo. Na pewno Janusz?
- Tak, chyba tak. Mówił, że już dzwonił kilka razy, ale nikt nie odbierał.
- Nie mam pojęcia, kto to mógł być. Może zadzwoni jeszcze raz.
- Może.
Zajrzałem do lodówki i nie pytając o zgodę złapałem kawałek kiełbasy jaki tam zauważyłem. Moja ślubna dziwnie na mnie spojrzała, ale nic nie powiedziała, tylko ujęła swój kieliszek.
Upiła łyk, a potem spytała:
- Napijesz się?
- Chyba nie bardzo mogę. Wszystkie moje kłopoty zaczęły się od alkoholu.
- Jeden jeszcze nikomu nie zaszkodził, ale nie ma musu. Nie wiesz co tracisz. To jest bardzo dobre.
Wypiła znowu trochę z prawdziwym smakiem lekko mlaskając wargami.
- Aha i nie trzaskaj tak głośno drzwiami.
- Dobrze, a ty nie jęcz tak głośno - zrewanżowałem się, ale zaraz tego pożałowałem.
Ostatecznie nie zależało mi na tym, żeby zrobić jej przykrość.
- O widzę, że pan zazdrosny. Nie jestem twoją żona i będę robiła to, co mi się podoba.
- Na razie jesteś. A, że robisz to co chcesz, to zauważyłem już dawno.
- Nie musisz się przejmować Konradem. Między nami nic nie ma . To tylko seks.
- Wiesz co? Nie zgrywaj się na taką zepsutą jaką w rzeczywistości nie jesteś. Poza tym co to za jakieś filmowe teksty? Możesz być bardziej naturalna, a nie taka sztuczna.
- No pewnie. Tylko ty możesz błyszczeć. W telewizji i gdzie indziej.
Domyśliłem się, że widziała wiadomości, w których Jasiak wymienił moje nazwisko.
- Teraz, kiedy będziesz Onassisem, to na pewno zapomnisz o starej żonie. Podobno to teraz bardzo modne. Wymiana żon na młodsze.
- Nie wiem, nigdy nie wymieniałem. Na razie to mnie żona chce wymienić.
- Oj biedny ty. Żona chce cię porzucić. Przyznaj się, że sam masz na boku jakąś młódkę. Teraz same będą za tobą latać. Pan armator. Już sama nazwa dumnie brzmi. Jak ma na imię?
- Kto?
- No ta twoja.
- Nie ma żadnej mojej. Skąd ci to przyszło do głowy?
- To gdzie się włóczysz całymi dniami? Wczoraj cię nie było, dzisiaj to samo. Nawet nie pomyślisz, że może ja coś potrzebuję, że się niepokoję. Tylko dziewuchy ci w głowie.
- Nie ma żadnych dziewuch. Po prostu dostałem robotę na statku i siedzę tam całymi dniami. To nie jest miód. Roboty jest zatrzęsienie. Co ci zresztą będę mówił. Sama wiesz jak jest na statku. Dawniej, kiedy jeszcze byliśmy normalnym małżeństwem pływałaś ze mną w kilku rejsach i dobrze znałaś życie i robotę statkową.
- Już widzę. Na statku od rana do nocy.
Spojrzała na mnie i tak jak potrafiła pokazała mi, że nie wierzy, to znaczy wskazującym palcem pociągnęła w dół skórę policzka pod prawym okiem. Zorientowałem się, że jest już po prostu podpita.
- Dobra, idę do siebie. Przyjdź za piętnaście minut, to coś tam wykuglujemy.
Podniosła się ciężko i poszła do łazienki. Skorzystałem z okazji i zwędziłem jej jeszcze jedną kiełbasę, którą pożarłem w ekspresowym tempie, a w międzyczasie namierzyłem torebkę kawy Gajos i zaparzyłem sobie filiżankę. Postanowiłem nieodwołalnie kupić wreszcie coś do jedzenia. Nie mogłem bez przerwy głodować, podjadając tylko od czasu do czasu na rachunek byłej żony.
Ona tłukła się w tej łazience niesamowicie. Właściwie nie wiem co tam robiła, gdyż odgłosów z niej dochodzących nie można było do niczego dopasować. Od czasu do czasu słychać było szum odkręconego na cały regulator prysznica, a potem znowu chwilę ciszy. Zanim skończyła, zdążyłem się w mojej  klitce rozpakować i pościelić sobie łóżko.
Czekając aż zwolni łazienkę, wymyśliłem sobie, żeby nazajutrz najpierw pojechać do PRS-u. Musiałem zorientować się w zakresie koniecznych przeglądów oraz ich kosztach. Potem mogłem podjechać do Jasiaka i poprosić o mechanika. Ostatecznie on sam już w telewizji zadecydował, że projekt ruszył.
Akurat tak ładnie sobie to poobmyślałem, gdy wyszła z łazienki i skierowała się do dużego pokoju, więc poszedłem się wykąpać..
W środku było niesamowicie gorąco i parno. Musiała się myć cholernie gorącą wodę, bo wszystkie ściany i sufit pokryte były grubymi kroplami wody. Wykąpałem się szybko pod prysznicem i wróciłem do swojej klitki zanurzywszy się z rozkoszą w pościeli.
Właśnie miałem zasnąć, gdy nagle w drzwiach pojawiła się ona.
- To walisz, czy nie walisz? spytała obcesowo.
- Co, co się stało? Już spałem.
- To się odwal idioto - stwierdziła i poszła.
Gdyby nie to, że zrobiło mi się jej żal, to pewnie bym się ubawił całą sytuacją. Tak, z pewnością to wszystko było bardziej smutne niż śmieszne. Jednakże obeszło mnie to mniej niż mógłbym się tego spodziewać i nawet bez większych kłopotów wkrótce zasnąłem.

 5

Piątek
Pierwsze co poczułem gdy wstałem rano, to był przyjemny zapach kawy Gajos.  Żona była już na chodzie i nawet zaproponowała mi filiżankę.
 - Zdaje się, że się wczoraj wygłupiłam - ni to spytała, ni to stwierdziła.
- Nie było tak źle.
- Po alkoholu głupieję. Zresztą sam to znasz najlepiej.
- Niestety.
- Mówiłam ci, że  uparcie wydzwaniał do ciebie jakiś Jaśku?
- Mówiłaś, że Janusz.
- Janusz, Jasiek co za różnica? Jak się zwał tak się zwał.
- Może Jasiak?
- Może i tak. Chyba nawet na pewno.
- Teraz wreszcie wiem o kogo chodzi. Nie będę już do niego dzwonił i tak miałem zamiar do niego wstąpić.
Dopiłem kawę i poszedłem do malucha pożegnawszy się z żoną. Było to pierwsze normalne śniadanie od bardzo dawna. Miałem wrażenie, że jej zdumiewająca łagodność wynikała z tego, że nie bardzo wiedziała co wczoraj narozrabiała i było jej po prostu głupio.
Zacząłem swoje służbowe objazdy od PRS, którego siedziba mieściła się o dziesięć minut jazdy samochodem od mojego domu.
Skręciłem w szeroką stalową bramę PRS-u i wjechałem aż na podwórko korzystając z tego, że szlaban jest otwarty. Znalazłem jakieś, jedno z ostatnich, miejsc pomiędzy stadami samochodów najróżniejszych marek, wśród których było kilka luksusowych maszyn.
Potem wróciłem do portierni i wyjaśniłem o co mi chodzi.
- To wszystko chyba powinien pan załatwić w placówce Gdańsk - wyjaśnił portier, sympatyczny starszy pan.
- A to nie jest tutaj?
- Tutaj znajduje się centrala PRS. Placówki działają w terenie w różnych miastach różnych krajów. Placówka Gdańsk mieści się w Gdańsku na Wyspie Spichrzów. Niech pan teraz pójdzie działu nadzoru. Być może dowie się pan tam wszystkiego, a przynajmniej tego dokąd ma pan się udać. Do końca tym korytarzem i na pierwsze piętro, pokój 107.
Poszedłem we wskazanym kierunku i po chwili dotarłem do drugiego budynku, wyraźnie różniącego się od pierwszego. Był on po prostu zupełnie nowy. Posadzki wyłożone były dobrej jakości glazurą lub wykładzinami. Po środku holu stał w szklanej gablocie piękny model żaglowca, a na ścianie wisiał poczet królów polskich. Potem zorientowałem się, że jest to galeria wszystkich dotychczasowych dyrektorów PRS.
Właśnie rozglądałem się po korytarzu, gdy nagle dostrzegłem zgarbioną sylwetkę jakiegoś dryblasa o znajomej mi twarzy. Ten też mnie rozpoznał, gdyż nagle szeroko się uśmiechnął.
- A co ty tutaj robisz? Chcesz się do nas przyjąć do pracy, czy co?
Poznałem Tomka Nowaka, z którym byliśmy kiedyś na dwóch kolejnych statkach. Wtedy był drugim elektrykiem, teraz widocznie osiadł na lądzie, bo od razu domyśliłem się, że jest tutaj u siebie w pracy, a nie interesantem tak jak ja.
Wyjaśniłem mu po co przyszedłem, a on zaprosił mnie do siebie.
Nie było mi to za bardzo na rękę, bo przecież się spieszyłem, ale przecież niewiele szybciej by mi wytłumaczył na stojąco w korytarzu, aniżeli przy kawie w pokoju.
Nie dało się uniknąć tego zaproszenia, więc korzystając z jego dużego zainteresowania dosyć szeroko przedstawiłem mu projekt uruchomienia Polanki, wspominając jednocześnie, że sam mam wystąpić w roli armatora.
- Wszystko dobrze, ale powiedz mi skąd ten pomysł. Pamiętam cię jako prawdziwego marynarza, któremu w głowie tylko pływanie. Odłożyłeś na tyle, żeby otworzyć własną firmę?
- Nie stary. Jest akurat odwrotnie. Nie mam nic. Zaczynam od niczego. Wszystko zaczęło się od tego, że straciłem świadectwo zdrowia i musiałem znaleźć pracę na lądzie.
- Szkoda, że nie przyszedłeś do nas. Niedawno przyjęto kilku nawigatorów. Teraz mają już komplet, ale gdybyś zgłosił się jeszcze dwa miesiące temu, to pewnie by cię zaakceptowali. Z twoimi kwalifikacjami.
- Prawdę mówiąc, nawet nie pomyślałem, że PRS może potrzebować marynarzy. Zresztą dwa miesiące temu byłem przekonany, że za parę dni dostanę świadectwo zdrowia. O tym, że nie ma na to żadnej szansy dowiedziałem się trochę więcej niż miesiąc temu, a chyba nawet niecały miesiąc temu.
Opowiedziałem Tomkowi całą historię swojego załamania nerwowego na ostatnim statku oraz przyspieszonego powrotu do domu. A  potem o propozycji jaką zaledwie trzy dni temu zrobił mi Jasiak.
- Rozumiem, że PŻO będzie to wszystko finansować. Muszę  cię ostrzec, że będą to spore wydatki. Same nasze inspekcje będą sporo kosztować, a jeszcze do tego dojdzie cały zakres robót jaki inspektor ci wyznaczy.
- No właśnie, że wszystko mam finansować ja sam. Wiem, że to głupio brzmi, skoro nie mam pieniędzy. Ale ma to być coś w rodzaju kredytu jaki będę zaciągał w PŻO. Nie będzie tego za dużo. Wszystko będę musiał spłacić i o każdą złotówkę będę musiał się kłócić. Słowem będę na głowie stawał, żeby zrobić wszystko jak najtaniej.
- Niektóre wydatki musisz ponieść. Chociażby na remonty i wyposażenie statku. Tego nie da się przeskoczyć. Nikt ci nie da papierów, jeśli statek nie spełni wymagać konwencji i przepisów Vanuatu, bo zdaje się, że o tej banderze mówiłeś.
- Tak. Powiedz mi jeszcze, jak się załatwia taką zmianę bandery.
- To kolejna inspekcja. Sprawdza się podczas niej, czy statek spełnia wymogi administracji danego państwa. Czasami wymogi te są podobne do tych jakie były pod poprzednią banderą i wtedy idzie szybko, ale czasem są różnice. Ale nawet wtedy gdy jest niemal tak samo, to i tak robi się inspekcje, gdyż armator mógł po prostu w międzyczasie coś ze statku zdjąć. W każdym razie nie przepisuje się dokumentów automatycznie.
- Powiedz mi po kolei co mam teraz robić. Zaczynam robotę, a nie chciałbym wykonać czegoś niepotrzebnie. Albo na przykład zrobić tak, że potem nie będzie przez was zaliczone i trzeba będzie przerabiać.
- Najpierw musi pójść ktoś od nas, żeby uzgodnić zakres prac. Potem, gdy wszystko będzie gotowe, ktoś przyjdzie to odebrać i otrzymasz dokumenty. Oczywiście jeśli wszystko będzie w porządku. To wszystko załatwisz w placówce Gdańsk, która mieści się na ulicy Stągiewnej. Tam tylko czekają na takich jak ty.
- To znaczy na jakich?
- Na takich, którzy dadzą im jakieś zlecenie, żeby mogli zarobić.
- To tak źle u was, że aż tak czekacie na zlecenia?
- Nie jest źle, ale każde zlecenie nas cieszy.
- Słuchaj, a gdybym sam przygotował statek. No wiesz po to, żeby uniknąć tego pierwszego przeglądu. To pewnie sporo kosztuje.
- Na takim małym statku nie aż tak dużo, ale jeśli liczysz każdy grosz, to pewnie że są to jakieś pieniądze. Jest tylko to ryzyko, o którym ci powiedziałem, a właściwie sam na nie zwróciłeś uwagę. Jeżeli nie wszystko będzie gotowe, to i tak inspektor będzie musiał przyjść znowu, a jeszcze może będziesz musiał przerabiać coś co naprawisz niewłaściwie. Za duże ryzyko. Nie warta skórka wyprawki.
- No tak. Czy w placówce Gdańsk powiedzą mi to samo?
- Identycznie to samo.
- Czyli nie mam po co tam jechać. Dowiedziałem się wszystkiego od ciebie.
- Słuchaj, trochę mogę ci po znajomości pomóc. Gdzie stoi ten twój okręt?
Wyjaśniłem mu.
- No dobra. Jutro jest sobota. Mogę do ciebie podjechać i powiedzieć co najważniejszego jest do zrobienia na początek.
- Z tym, że zasilanie będę miał dopiero w poniedziałek. Jutro nie moglibyśmy wypróbować żadnych urządzeń.
- Nie szkodzi. Zwyczaj zakres oględzin jest tak duży, że nie wystarczy na to jednego dnia. Ja jestem elektrykiem i dobrze byłoby sprawdzić sprawy elektryczne i maszynowe, ale zrobiłem też kompetencje kadłubowe, więc przynajmniej stan kadłuba obejrzymy dokładnie, podobnie zresztą jak wyposażenie. Nie martw się, będzie co oglądać.
- A ile taka prywatna inspekcja będzie kosztować?
- Postawisz pół litra i będzie dobrze. To i tak tanio, jak na to, że po moich wskazówkach nie będziesz potem miał kłopotów podczas prawdziwej inspekcji. Tylko będziesz musiał na pewno wszystko, co ci pokażę ponaprawiać.
- Postaram się przy okazji ci się zrewanżować. Na razie mogę tylko powiedzieć: Dziękuję.
- Nie ma sprawy. Będę około dziesiątej.
Opuściłem gościnne progi PRS i zdecydowałem pojechać do portu, bez wstępowania do Jasiaka. Miałem już co na statku robić w związku z jutrzejszą wizytą, a w poniedziałek i tak musiałem u niego być. Potem przypomniałem sobie o telefonie. Machnąłem jednak na to ręką i postanowiłem zadzwonić z portu. Koło bramy widziałem tam telefon na ścianie.
Pomyślałem, że dzięki ofercie Tomka rzeczywiście mogłem sporo zaoszczędzić.
Właśnie to miał na myśli Jasiak mówiąc o rodzinnym podejściu do interesu. Nie sądzę, że komuś z PRS chciało się jeździć prywatnie na statek PŻO i za darmo doradzać. To nasunęło mi myśl, że przecież mam tylu kolegów marynarzy. Jeżeli każdego z nich zaproszę tylko na jakieś piwo, to z pewnością pomogą mi w wielu sprawach.
Muszę poważnie o tym pomyśleć. Przecież nie ma w tym nic złego, zwrócić się o pomoc do przyjaciół.
Pierwszym kandydatem mógł być Antek, zastępujący brata w stacji benzynowej. Postanowiłem od razu pójść za tą myślą i wstąpić do niego. Stacja była po drodze do portu. Niestety nie było go dzisiaj, ale przynajmniej dowiedziałem się, że będzie nalewać od jutra od siódmej. Pasowało mi, w takim razie, wstąpić do niego po drodze na statek.
Pojechałem do portu i jak zwykle zaparkowałem na placyku tuż za bramą. Przypomniałem sobie o Jasiaku i podszedłem do telefonu wiszącego na ścianie, ale okazał się nieczynny.
Strażnik wyjaśnił, że w pobliżu nie ma innego automatu i poradził wstąpić do pierwszego lepszego pokoju w budyneczku administracyjnym.
Skorzystałem z tej rady i wparowałem do środka i trzeba było trafu, że spotkałem na korytarzu kierownika.
- Czym mogę służyć kapitanie?
- Chciałem zadzwonić, ale ten telefon na zewnątrz jest nieczynny.
- Proszę do mnie.
Zaprosił mnie do siebie i znów przeszedłem koło tej ładnej dziewczyny siedzącej przy komputerze. Stwierdziłem, że ma bardzo miły uśmiech, którym obdarzyła mnie odpowiadając na moje powitanie.
Zadzwoniłem do Jasiaka. Był u siebie i wyjaśnił, że szukał mnie, gdyż miał być nadany ten mini wywiad w sprawie Polanki. Chciał ze mną wszystko uzgodnić, ale w końcu nie mogąc mnie  nigdzie złapać zaryzykował i powiedział to, co powiedział.
- Mam nadzieję, że nie minąłem się z prawdą stwierdzając, że sprawa jest już zaklepana. Pamiętam, że kilka razy zapewniał mnie pan, że jest pan zdecydowany. Co prawda, ja sam nalegałem, żeby pan to przemyślał do poniedziałku, ale akurat była okazja pogadać z telewizją i nie chciałem jej przepuścić. Dobrze zrobiłem, czy nie?
- Myślę, że tak, gdyż ja już się zdecydowałem.
- To świetnie. To co? W poniedziałek pan przyjdzie do mnie i wszystko dopniemy. A w ogóle to gdzie pan się zaszył? Nie mogłem pana złapać przez cały dzień.
- Byłem na statku. Mam tu mnóstwo roboty.
- Ach, więc pan już zaczął. Wiedziałem komu powierzyć to zadanie. I co pan o tym sądzi?
- Zrobię z tego statku jacht.
- Zaczyna mi się pan podobać kapitanie Gaberial. A swoją drogą, to powinien pan mieć przy sobie komórkę, na wypadek takich właśnie sytuacji.
- Nie mam komórki.
- Chyba będę musiał na tym się zastanowić. To do poniedziałku - zakończył.
Jeszcze przez parę minut rozmawiałem z kierownikiem, który wypytywał mnie o różne szczegóły mojego planu odbudowy Polanki. Przy okazji spytałem go o przepustki dla ludzi, których bym wynajął do pomocy na statku.
- Nie ma problemu. Proszę tylko zrobić listę, to na jej podstawie zawsze będą im wydane przepustki.
Opuściłem biuro, a sekretarka ponownie obdarzyła mnie swym czarującym uśmiechem.
Już z daleka zobaczyłem, że przy skrzynce napięciowej stoi jakiś gość ubrany w roboczy kombinezon i w czapeczce z daszkiem na głowie. Trzymał  w ręku moją wtyczkę i uważnie jej się przyglądał.
Przeszedłem obok udając, że nie zwracam na niego uwagi. Wyglądało na to, że moja kradzież prądu bardzo szybko została wykryta. Zdecydowałem się pójść na statek i wyrzucić drugi koniec kabla na pokład. Dzięki temu nie wskazywałby bezpośrednio na mnie jako na winowajcę.
Gość jednak zauważył, że kieruję się do trapu i zawołał do mnie. Powoli się odwróciłem.
- Do mnie pan mówił? udałem zdziwienie.
- Tak. Pan jest z tego statku prawda?
- Tak, czym mogę służyć?
Gość wyrzucił już wtyczkę na ziemię i powiedział:
- Kazali mi pana podłączyć. Wszystko już mam - pokazał palcem na wózek z narzędziami i zwojami kabli. - Niech pan spisze licznik. Bo od tego momentu, to będzie na pana rachunek.
Spisałem licznik, a właściwie przyjrzałem się jak on spisuje i tylko podpisałem jego kwit. Potem ruszyliśmy w stronę statku rozciągając kabel. Wszedłem na trap i wywiesiłem koniec gai, a monter przywiązał do niej końcówkę. Potem wciągnąłem ją na górę, a on po chwili do mnie dołączył. Zobaczyłem, że nie zwraca uwagi na mój cienki kabelek pociągnięty dla kradzieży 220 woltów, tylko otwiera skrzynkę zainstalowaną na tylnej ścianie nadbudówki.
- Podłączałem was poprzednio, a potem rozłączałem, stąd wszystko dobrze wiem - powiedział.
Poskręcał kable i udał się do skrzynki. Wkręcił bezpieczniki i przekręcił wyłącznik.
- Powinien pan mieć już napięcie. Musi pan tylko włączyć jeszcze na GTR.
- Prawdę mówiąc nie wiem gdzie.
- Dobrze, zaraz panu pokażę.
Zeszliśmy do maszynowni i monter włączył jakiś olbrzymi wyłącznik w CMK. Od razu zaczęły mrugać świetlówki i pomieszczeniu zrobiło się całkiem jasno.
- Radzę panu zrobić dokładny obchód statku. Czasem po takim długim odłączeniu mogło gdzieś coś zamoknąć i nie ma dobrej izolacji. Jeżeli poczuje pan gdzieś swąd, niech pan od razu wyłączy wszystko i mnie zawoła. Ale nie sądzę, żeby były problemy. Mówię to tylko na wszelki wypadek.
- Dziękuję panu.
- Nie ma sprawy. Niech pan uruchomi to pudło i w rejs. Mam nadzieję, że się panu powiedzie.
Poszedł na nabrzeże pogwizdując.
Po raz kolejny napotkałem się ze zrozumieniem i życzeniami powodzenia. Zacząłem wierzyć, że mi się uda. Pewnie sukces nie zależał tylko od tego, czy mi ludzie dobrze życzą czy też nie, ale takie życzliwe poparcie bardzo mnie mobilizowało.
W myśli policzyłem. Najpierw zaoferował swą pomoc strażnik z bramy, a jeszcze przed nim z sympatią wyrażał się kierownik bazy, który teraz na dodatek przysłał montera o całe trzy dni wcześniej aniżeli obiecał i w dodatku nie czekając aż wykażę się jako rzeczywisty nowy armator statku. Może słyszał o tym wczoraj w telewizji i to mu wystarczyło, albo też uznał, że sprawa jest taka, że warto ją popierać. No i entuzjastyczny wręcz ton redaktora w telewizji. A dzisiaj od rana. Tomek oferuje pomoc, teraz monter pomaga jak może i życzy powodzenia.
- Cholera musi mi się udać - pomyślałem. - Teraz nie mogę żałować tych kilku minut i pójdę podziękować kierownikowi za ten przyspieszony prąd.
Rozpakowuję torbę, wrzucam do lodówki wodę mineralną i jakieś twarożki, które kupiłem w sklepiku koło stacji benzynowej. Włączam farela i rurę oraz zapalam światła. Przypominam sobie o ostrzeżeniu montera, więc na początek robię staranny obchód statku. Jest teraz łatwiej, bo wszędzie jest światło. Nie zauważam żadnych kopcących się przewodów, nie czuć też swądu topiącej się izolacji, więc jest chyba dobrze. Na wszelki wypadek postanawiam zawsze wychodząc ze statku wyłączać zasilanie.
Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Idę do kierownika, który śmieje się zadowolony z siebie, że zrobił mi niespodziankę.
- Wie pan co? mówi. - Uznałem, że to dobra sprawa, a dobre sprawy trzeba popierać. No i ma pan prąd. Ale coś za coś. Zamawiam się na oględziny tego pana liniowca. Chciałbym zobaczyć, na co pan się porwał,
- Oczywiście. w każdej chwili. Dzisiaj będę co najmniej do dziewiątej wieczorem.
- Ach nie tak późno. Może gdzieś za dwie godziny.
Wracam na statek. Jeżeli przyjdzie, to przynajmniej mogę go normalnie przyjąć w kabinie, która jest już porządnie wysprzątana.
Muszę wykorzystać, że jest prąd  i wywietrzyć, a może nawet otworzyć ładownie. Inspektor z PRS na pewno zechce je obejrzeć. Przydałaby się też woda. Nigdy do tej pory nie włączałem hydrofora, ale dochodzę do wniosku, że nie jest to żadna sztuka. Na początek sprawdzam na planie, gdzie są zbiorniki wody słodkiej, potem gdzie są ich sondy, ale ich nie znajduję. Domyślam się, że być może są tam szkła wskazowe.
Rzeczywiście tak jest. Oba szkła są trochę brudnawe, ale widać w nich poziom wody. W obu zbiornikach jest po około dwadzieścia ton. Starczy mi na sto lat. Mam nadzieję, że woda nie jest zbyt zatęchła. Sprawdzam zawory na rurach. Ten na lewym zbiorniku jest otwarty, a ten na prawym zamknięty. Postanawiam tak pozostawić. Nie chcę kręcić zaworami, bo czasami zaczynają wtedy cieknąć. Zresztą nie ma takiej potrzeby. Oglądam jeszcze hydrofor. Na oko wygląda normalnie i nie powinno być z nim kłopotów. Oglądam też dokładnie zbiornik podgrzewacza elektrycznego i decyduję, że jeśli ruszy hydrofor, to również włączę podgrzewanie. Ostatecznie należy mi się trochę luksusu.
Idę do CMK, żegnam się i włączam hydrofor. Potem wracam do siłowni. Pompa hydroforowa wyje, a więc ruszyła. Zaraz nabije trochę wody i pojawi się ona w kranach. W CMK jest mała umywalka, więc niecierpliwie odkręcam kran.
Najpierw słychać ssanie i świst powietrza, potem bulgotanie. Wreszcie z kranu zaczyna pryskać suchymi kawałkami rdzy, aż wreszcie pojawia się brązowa zardzewiała parskająca i prychająca bąblami powietrza ciecz. Błyskawicznie umywalka robi się brudna. Podobnie ściana koło niej, ale już po kilkudziesięciu sekundach strumień stabilizuje się i woda nareszcie jest bezbarwna.
Ostrożnie ją smakuję i czuję, że jest całkiem dobra. A na pewno nadaje się do mycia oraz po przegotowaniu pewnie do picia. To na razie musi wystarczyć. Potem postaram się znaleźć hydrofor wody pitnej i również go uruchomić.
Spoglądam na zegarek. Niespodziewanie zrobiła się już druga. Należy mi się drugie śniadanie, a właściwie obiad.
Postanawiam jednak najpierw włączyć wentylację ładowni. Potem wrócę na herbatę, a może akurat pojawi się z wizytą kierownik.
Polanka ma trzy ładownie. Wszystkie posiadają wentylację elektryczną. Pytanie tylko czy czynną. Ładownie zamykane są stalowymi pokrywami Mac Gregora i najlepiej byłoby je otworzyć, ale nie decyduję się na to. System napędu to bęben windy ładunkowej, na którym owija się kilka razy stalową linę, która ciągnie za sobą składające się pokrywy. Robota na dwóch.
Idę na pokład i sprawdzam jeszcze raz klapy wentylacyjne. Oczywiście niepotrzebnie, bo przecież zaledwie wczoraj je otwierałem. Wreszcie wchodzę do masztówki i włączam jeden wentylator. Czekam chwilę, a tu cisza. Silnik nie startuje. Próbuję drugi. To samo.
Idę do drugiej masztówki. Jeszcze raz to samo.
- O cholera. Pierwsze kłopoty - myślę. - A tak dobrze mi dzisiaj szło.
Jednak zaskakuję, że pewnie jest wyłączone zasilanie na GTR. Idę znowu do CMK i wyszukuję odpowiednie zabezpieczenie. Rzeczywiście jest wyłączone. Włączam je i chwilę czekam czy coś nie zacznie się dziać, ale nie. Wszystko jest dobrze.
Jeszcze raz na pokład, do masztówki. Tym razem jest już dobrze. Wszystkie wentylatory po kolei ruszają wyjąc niesamowicie.
Przypominam sobie przygodę z latarką i wyruszam na poszukiwanie słońc ładunkowych. Pan inspektor musi mieć do przeglądu dobre oświetlenie. W magazynku bosmańskim pod bakiem znajduję kilka świateł. Sprawdzam, że są czynne, a następnie roznoszę je do masztówek. Podłączam do gniazd i zapalam. Wszystko działa dobrze, więc gaszę je i opuszczam po jednym słońcu do każdej zejściówki. Będą gotowe na jutro.
Teraz czas na herbatkę i jakieś kanapki. Z pokładu widzę, że do statku zbliża się kierownik towarzystwie jakiejś kobiety. Czekam przy trapie i wtedy w dziewczynie rozpoznaję jego sekretarkę. Początkowo nie poznałem jej w czapce na głowie.
- Pani też nie boi się wchodzić na tego trupa, jak go nazywają niektórzy?
- Ja tu jestem w charakterze osoby towarzyszącej - wyjaśnia i śmieje się sympatycznie.
- Miła dziewczyna - myślę sobie i prowadzę ich na górę do siebie.
- Napije pan się piwa? A może pani?
Nie mam co prawda piwa, ale nie szkodzi zaproponować. Pewnie jest samochodem i i tak podziękuje, ale przynajmniej wykażę się gościnnością. Rzeczywiście oboje odmawiają, więc proponuję wodę mineralną, albo może kawę lub herbatę. Kierownik bierze wodę, a jego asystentka herbatę. Znów mi się upiekło, bo kawy oczywiście też nie mam.
Monika jest naprawę ładna. Może trochę za szczupła, chociaż to też nie do końca prawda, bo piersi ma bardzo duże i ładne. Chyba nawet ładniejsze niż u Kasi Figury. Wyglądają teraz filuternie z szerokiego dekoltu, a po środku duży złoty krzyżyk jak u Kaliny Jędrusik. Ale nawet nie to jest najważniejsze. Po prostu mi się podoba i po cichu zaczynam się zastanawiać czy jestem w stanie wymyśleć jakiś pretekst, żeby się z nią umówić. Nie przychodzi mi żaden do głowy, zresztą kiedy, skoro codziennie do nocy pracuję na statku. Poza tym taka atrakcyjna dziewczyna ma adoratorów na pęczki i nawet nie zechce spojrzeć na starucha, jakim się sam sobie wydałem w porównaniu z jej dziewczęcą młodością i świeżością. Na oko ma tak z dwadzieścia pięć, sześć lat, a więc co najmniej dziesięć lat młodsza ode mnie
Potem jeszcze oprowadzam ich po nadbudówce. Na pokładach nadal za duży bałagan i jest zimno.
Kierownikowi bardzo podoba się salon pasażersko-oficerski.
Polanka to statek trzydziestoletni, a wtedy gdy go budowano, jeszcze dbano o załogi i pasażerów. Załogi były liczne, pomieszczenia duże. Podobnie jest z salonem. Jest tu w sumie dwadzieścia miejsc przy wygodnych stołach i jeszcze kilka miejsc przy stolikach przyściennych, a oprócz tego mnóstwo wolnego placu po środku. W sumie można byłoby tu zrobić stojące party na pięćdziesiąt osób.
Wpadam na pewien pomysł i zaraz rzucam go żartem kierownikowi:
- Nie zechciałby pan wynająć tego salonu na party dla pracowników? Teraz modne są takie imprezy. Wszystko odpisuje się od podstawy opodatkowania, a jednocześnie spracowuje pan fundusz socjalny. Po co wynajmować drogi lokal, jeśli można to zrobić tutaj. Tanio, domowym sposobem. A za to w atmosferze balu na transatlantyku.
O dziwo kierownik bierze to całkiem serio.
- Przypuszczam, że to jest dobry pomysł. Pamiętam, że w dawnych dobrych czasach ciągle się urządzało jakieś przyjęcia na statkach, żeby było taniej. My sami mamy takie małe stateczki, że nie ma możliwości. Poza tym ciągle gdzieś pływają. Ale tu u pana naprawdę warunki są znakomite. I powiem panu, że będziemy musieli niedługo zorganizować jakieś przyjęcie, z tym że nie dla pracowników, a dla kontrahentów z głębi Polski. Jestem pewien że byliby zachwyceni możliwością balu na statku. Bal kapitański. Świetnie brzmi, co nie? Ostatecznie jest pan kapitanem, a więc nie byłoby w tym żadnej przesady.
- Kapitalny pomysł - wtrąca się Monika. - Przecież tu jest wszystko na miejscu. Pentra z naczyniami z gorącą woda. Lodówka, podgrzewacz. Zresztą na takich bibach najważniejsza jest wóda. Jedzenie można kupić gotowe w garmażu i tylko podgrzać. Kupuję ten pomysł panie kapitanie i będę namawiać kierownika.
- Ależ ja tylko żartowałem.
- Niech pan nie żartuje. Najpierw  narobił pan apetytu, a teraz się pan wycofuje? Ile pan chce za wynajęcie tej mesy na całą noc?
- Nie ma mowy o wynajęciu. Jeżeli naprawdę jest pan zainteresowany, to bardzo proszę. Niech mi pan tylko za szybko nie przysyła rachunku za prąd.
- Jakoś się dogadamy.
Wreszcie oboje bardzo zadowoleni opuszczają statek, wylewnie żegnając się ze mną.
Na pokładzie jest już ciemno, ale korzystam z tej okazji, że mam już prąd i zapalam światła pokładowe. Większość działa, tylko w kilku oprawach brakuje żarówek, lub są one przepalone.
Na pokładzie szalupowym jest całkiem jasno, więc kończę wczoraj jeszcze rozpoczęte porządki. Potem z rozpędu obskakuję małe już pokładziki na poziomie mojej kabiny oraz na poziomie mostku.
Dobrze się czuję, bo ta robota solidnie mnie rozgrzewa.
Poza tym ostatnio nie miałem za dużo ruchu, a okazuje się, że trochę wysiłku od razu poprawia samopoczucie. Nie ma czasu na myślenie o zbyt wielu kłopotach. Decyduję się, nawet po przyjęciu ludzi do pomocy, każdego dnia robić coś wymagającego trochę wysiłku fizycznego. Po prostu w charakterze gimnastyki.
Pracuję na pokładach do szóstej, a potem chronię się w ciepłym wnętrzu.
Jako ostatni punkt dzisiejszego dnia pracy planuję próbę wszystkich urządzeń na mostku. Po chwili zastanowienia dokładam do tego próbę urządzeń w kuchni.
Ułatwiam sobie zadanie włączając wszystkie możliwe światła na mostku. Potem próbuję po kolei włączyć urządzenia. Na pierwszy ogień idą obie UKF-ki i obie działają prawidłowo, potem echosonda, również działa.
Otwieram drzwi zewnętrzne i dokładnie obserwuję anteny radarów. Wydają się być w normalnym, prawidłowym stanie, więc próbuję uruchomić po kolei oba radary i tu pierwsza niespodzianka. Żaden ani myśli ruszyć. Ponieważ nie ma w ogóle żadnej reakcji, więc domniemuję, że brakuje zasilania. Szukam jakichś dodatkowych wyłączników, ale nic nie mogę znaleźć.
Według mnie powinny zadziałać, ale nie działają. Postanawiam poprosić jutro Tomka. To elektryk, więc natychmiast sobie z tym poradzi.
Nieufnie oglądam żyrokompas i na razie decyduję się go nie włączać. Jutro będzie Tomek, niech się wypowie czy nie ma żadnego ryzyka. Nie odważam się również włączyć steru. Może trzeba coś jeszcze dodatkowo sprawdzić w siłowni lub w pomieszczeniu maszynki sterowej na rufie.
Syrena oczywiście nie zadziała, bo na pewno zakręcona jest butla z powietrzem, nie mówiąc o tym, że jest na pewno pusta. Próbuję jednak mechaniczne cięgła, którymi otwiera się przepustnicę powietrzną w przypadku braku zasilania i stwierdzam, że działa to dobrze. Naciskam przycisk lampy szczytowej i ta też się pali. Przychodzi kolej na wszystkie światła, zarówno nawigacyjne, jak i te różnokolorowe na choince. Brakuje kilku żarówek, ale większość działa dobrze.
Sprawdzam też Navtex czyli automatyczny odbiornik ostrzeżeń nawigacyjnych, meteorologicznych i innych. Zostawiam go włączonego, jeżeli jakaś stacja nada komunikat, to Navtex go wydrukuje.
Włączam też satelitę nawigacyjnego, ale nie pokazuje się żaden sygnał. Pewnie znowu coś z zasilaniem. Dopisuję to na kartce dla Tomka.
Natomiast bez większych kłopotów uruchamiam satelitę komunikacyjnego systemu Inmarsat-C. Wygląda na to, że działa dobrze, ale nie jestem pewien, czy PŻO ma jakąś umowę z kompanią radiową, nie mówiąc o tym, że to ja powinienem mieć taką umowę. Na razie zostawiam włączony, dzięki czemu przynajmniej sprawdzę czy odbiera komunikaty nadawane w systemie EGC. Potem przypominam sobie, że istnieją bezpłatne funkcje specjalne. Po wprowadzeniu odpowiedniego kodu można niektóre wiadomości przesyłać za darmo. Są to obserwacje meteorologiczne i niektóre systemy meldunkowe. Kojarzy mi się, że jest to kod 41, więc go wprowadzam, a potem szybko redaguję komunikat meteo, korzystając ze standardowego wzoru. Wysyłam go w eter, a właściwie  w kosmos i zanim skończę robotę na mostku, z drukarki pokazuje się wydruk: Message delivery successful. A więc działa. Kolejna sprawa załatwiona. Potem dla pewności zaglądam do pierwszego tomu Radio Signals i stwierdzam, że rzeczywiście pamięć mnie nie zawiodła 41 to kod dla komunikatów meteo, 43 dla systemów raportowania, a jeszcze inne służą do uzyskania porad medycznych, pomocy medycznej i innych.
W końcu mam zaliczone wszystkie urządzenia. Większość działa, a to co nie, to pozapisywałem w swoim notesie i być może już jutro pomoże mi Tomek. Teraz muszę jeszcze sprawdzić kuchnię i na dzisiaj dosyć.
Okazuje się, że w kuchni nie ma czego sprawdzać, gdyż oprócz dużego pieca na środku nie ma tam niczego innego. Włączam jednak wszystkie płyty, a nawet oba piekarniki. Kontrolki są popsute, ale płyty chyba zaczną grzać. W międzyczasie sprawdzam jeszcze wszelkie oświetlenie oraz wyciąg elektryczny nad samym piecem. Wszystko działa, więc oblatuję po kolei wszystkie szuflady i szafki.
Jest tam normalne wyposażenie kuchni, a więc masę garów, patelni, warząchwi, noży i tak dalej. Wszystko to stare, pogięte i poniszczone, ale w stanie używalności. Nie ma chyba potrzeby dokupywania niczego.
Płyty są już ciepłe, więc oceniam, że są dobre i wyłączam je, a także piekarniki. Potem przypominam sobie o ewentualnej imprezie dla kierownika bazy. Wracam do pentry pasażerskiej i dokładnie badam zawartość szafek i półek. Na szczęście wszystkiego jest pod dostatkiem. Zarówno sztućców jak i kubków, talerzy czy też szklanek. Jeszcze myślę o kieliszkach, które jednak powinny się znaleźć  w jakimś innym magazynku.
Wpada mi do głowy myśl, że być może podchmieleni goście będą chcieli się przespać na statku. Miejscowi wrócą do domów, ale przyjezdni. Można zaproponować kierownikowi imprezę z noclegiem na miejscu. Pewnie będzie to dodatkowa atrakcja dla szczurów lądowych.
Odnajduję gdzieś klucze do kabin pasażerskich i dokładnie je przeglądam. Wyglądają nad podziw dobrze. Widać, że ich ostatni opiekun zadbał, żeby były sprzątnięte, a potem nie dawał nikomu kluczy. Nawet pościel jest zupełnie świeża,  a na umywalkach leżą kawałki mydła. To dobrze. W razie czego bez problemu można przenocować sporo osób, a gdyby tego było jeszcze mało, to mogę jeszcze zaoferować kabiny oficerskie i pilotową. Jak na razie jestem jedynym użytkownikiem tego statku.
Tymczasem jest już po ósmej. Chyba czas powoli się zbierać do domu. Wychodzę jeszcze raz na pokład i wyłączam wentylację wszystkich ładowni, potem na mostek i wyłączam oświetlenie pokładów. Wreszcie wracam do kabiny i robię to na co miałem ochotę już od pierwszego dnia tutaj. Przymierzam się do koi. Kabina jest już na tyle nagrzana, że prawie na pewno można się odważyć spać na statku.
Postanawiam od poniedziałku tu się przeprowadzić. Ostatecznie po co mam tracić benzynę, a także czas na dojazdy.
Żeby zrealizować ten plan muszę mieć czystą pościel, więc ściągam wszystko łącznie z ręcznikami do jednego dużego wora. Po namyśle dodaję oba koce.
Potem gaszę światła i zamykam kabinę. Wychodząc ze statku zamykam nadbudówkę na kłódkę, a w skrzynce napięciowej wyłączam zasilanie. Polanka znowu stoi ciemna i cicha. Wygląda jak opuszczona, ale wszyscy już wiemy, że w rzeczywistości wcale tak nie jest.
Przy bramie strażnik pyta mnie co mam w worku.
- Chyba nie wywozi pan jakiegoś nieboszczyka?
- To bielizna do prania. Chce pan zobaczyć?
- Nie muszę. Wierzę panu.
Kiedy dojechałem do domu, to podobnie jak to było wczoraj już z dołu zauważyłem, że pali się tylko w kuchni. Żona tym razem też się dożywiała, ale już bez wina.
- Dzisiaj nikt nie dzwonił? spytałem.
- Absolutnie nikt. Zrobić ci coś do jedzenia?
- Daj kawałek herbaty.
- Mam smaczne pierogi. Sama zrobiłam, spróbujesz?
- Chętnie. A co ty się taka troskliwa zrobiłaś?
- Zawsze taka byłam, tylko ty tego nie zauważałeś.
- Może i tak, ale nie ostatnio.
- Ostatnio to się rozwodzimy i nie mam wobec ciebie żadnych obowiązków, ale po tylu latach chyba mogę ci coś zaproponować, podobnie jak ty mnie.
W mojej głowie zapaliło się czerwone, ostrzegawcze światełko. Wyglądało na to, że pewnie coś potrzebuje, ale nie byłem tego pewien.
Postanowiłem czekać, jeśli moje przypuszczenia byłyby słuszne, to sprawa sam powinna się lada chwila wyjaśnić. A jeżeli nie zaraz, to na pewno nie za długo.
Nie myliłem się. Zaczęła mnie badać o moje plany odnośnie mieszkania. Widocznie doszła do wniosku, że w razie rozwodu będzie musiała się z nim pożegnać. Ostatecznie było moje jeszcze sprzed ślubu i nie podlegałoby żadnemu podziałowi majątku. Postanowiłem na razie być enigmatyczny i nie wypowiedzieć się jasno, ale nie było to łatwe, bo wciąż wierciła mi dziurę w brzuchu.
W końcu spytała mnie, czy nadal upieram się przy rozwodzie. To było już zupełnie zagadkowe. Ostatecznie to ona chciała rozwodu, a nie ja. Ja raczej upierałem się, żeby go jej nie dać. Nie byłem pewien, ale doszedłem do wniosku, że coś jej się odwidziało. Może rzucił ją Konrad, a może po prostu obliczyła, że sama sobie nie da rady. Pewnie zaś doszła do wniosku, że będąc prywatnym armatorem będę miał przyzwoite dochody, co pozwoliłoby jej żyć jak do tej pory.
Niestety, nawet gdybym jeszcze coś do niej czuł, to wszystko skończyło się właśnie wczoraj, gdy widziałem te wstrętne podrygujące, wychudzone, blade pośladki i słyszałem jej namiętne jęki. Między nami nic już nie można było naprawić.
Powiedziałem więc, że tak. Ostatecznie odpowiedź ta pasowała i do pytania o to czy chcę rozwodu i o to czy będę upierał się, żeby nie zgadzać się na rozwód.
Jeszcze chwile pogadaliśmy, a potem wrzuciłem do pralki całą pościel i ręczniki. Koce pozostały na drugi rzut.
Żona przyglądała się temu podejrzliwie, ale nic nie powiedziała, a wkrótce poszła spać nie pytając tym razem o walonko.
Ja zaś czekałem, aż skończy się program pralki, bo chciałem jeszcze powiesić bieliznę do suszenia, a w jej miejsce wrzucić do pralki koce. W międzyczasie porządkowałem notatki. Listy spraw do załatwienia rosły w nieskończoność i powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę, że tak na dobrą sprawę, to widzę tylko czubek góry lodowej.
Na razie zajmowałem się tylko sprawami technicznymi, czyli po prostu uruchomieniem statku po długim postoju. I to jeszcze nie tknąłem wcale spraw maszynowych, które mogły być najtrudniejsze do przeskoczenia.
Ale i tak uruchomienie statku było w zasadzie najprostszą częścią całej operacji. O pozostałych na razie nie myślałem. Jednak należało powoli się tym zająć. Oczywiście dużo będzie musiało się wyjaśnić, gdy w poniedziałek będę rozmawiał z Jasiakiem.
Zapisałem jeszcze w notesie wielkimi literami: Zatrudnienie.
O tym musiałem pogadać z Jasiakiem, a potem zacząć samemu o tym myśleć. To była najtrudniejsza sprawa.
Nie sztuka było mieć statek. Sztuką było znaleźć dla niego takie zatrudnienie, żeby na tym zarobić. Jeśli takowego by się nie znalazło, to nawet jak najbardziej zminimalizowane, dzięki gospodarskiemu nimi zarządzaniu, koszty pozostawałyby tylko kosztami.
Podczas pierwszej rozmowy Jasiak na temat ładunków rzucił tylko parę ogólników. Teraz musiałem go bardziej pociągnąć za język, a jeżeli to by nic nie dało, to samemu zainteresować się tym jak się wyszukuje korzystne ładunki.
Myślałem nad tym chyba z godzinę i w końcu poszedłem spać. Na programatorze pralki widziałem, że jest ona zaledwie w połowie programu, a ja już nie miałem cierpliwości czekać.
 
 

 6














Sobota
Tej nocy spałem bardzo dobrze. Nie miałem prawie żadnych snów, dopiero nad ranem przyśniła mi się lornetka.
W tym śnie sam się dziwiłem co tu robi lornetka. Jak to często bywa w snach zdawałem sobie sprawę, że to sen właśnie. I sam siebie zapytywałem co tu robi lornetka, a ponieważ nie mogłem znaleźć odpowiedzi na to pytanie, więc chciałem się szybko obudzić, co, jak to zwykle ze snami bywa, nie udawało mi się. Na szczęście po chwili sprawa sama się wyjaśniła.
W mojej głowie uruchomił się jakiś zoom i nagle lornetka zaczęła rosnąć, a gdy była już na największym zbliżeniu zorientowałem się, że nie jest to lornetka, a olbrzymie piersi Moniki. Mogłem teraz stwierdzić z całą pewnością, że są piękne. Widziałem je w całej okazałości i to całkiem gołe. Bez żadnego tam dekoltu. Znikł gdzieś krzyżyk a’la Kalina Jędrusik i pamiętam, że bardzo nad tym się zastanawiałem, ale niezbyt długo, bo się obudziłem.
Pierwszą moją myślą było, żeby porównać czy piersi Moniki są naprawdę takie, jakie je widziałem śnie. Niestety nie za bardzo miałem pomysł, w jaki sposób do takiej wizji doprowadzić. Pocieszyłem się więc myślą, że jak się czegoś naprawdę bardzo chce, to można to osiągnąć. Sposób realizacji prędzej czy później się wymyśli albo nasunie się sam.
Wstałem w dobrym humorze, gdyż cały czas miałem przed oczami ten wspaniały widok. Aż żona cała zaintrygowana, spytała mnie o co chodzi. Niestety, nie mogłem jej tłumaczyć fenomenu piersi Moniki, bo pewnie by nie zrozumiała, więc tylko uśmiechnąłem się do niej tajemniczo, a ona jak gdyby tą tajemniczością zdziwiona, nagle przypomniała sobie, że był do mnie wczoraj telefon.
- Dzwonił do ciebie Stasiu Barhul. Chce się z tobą, to znaczy z nami, koniecznie spotykać.
- Aha. Ale chyba nie z nami. Przecież nie jesteśmy już razem.
- Jak chcesz, to mogę tym razem jeszcze wybrać się z tobą.
- Byłabyś bardzo miła - stwierdziłem grzecznościowo, ale wcale nie byłem pewien, czy mam na to ochotę.
W każdym razie Stachu zadzwonił jak najbardziej w porę. Nawet dziwiłem się, że sam nie pomyślałem o nim wcześniej.
Stachu był radio oficerem, z którym byliśmy na dwóch różnych statkach, a stosunki towarzyskie utrzymywaliśmy do dzisiaj. Był jednym z tych kolegów, którzy znali moje kłopoty i bardzo się nimi przejmowali. Ale jednocześnie Stachu był właścicielem i dyrektorem sporej prywatnej firmy zatrudniającej samych spawaczy i monterów. Zajmowali się produkcją dużych stalowych elementów potrzebnych przy budowie statków. Były to pokrywy ładowni, rampy, masztówki, różnego rodzaju fundamenty i tym podobne sprawy. Słowem wszystkim tym co tylko blaszane na statku. Stachu zapewne byłby osobą, która pomogłaby mi rozwiązać sprawę wymiany na Polance skorodowanych elementów.
- Zadzwonię do niego, ale trochę później. O ile pamiętam to śpioch, więc pewnie teraz przewraca się dopiero na drugi bok.
Potem wyciągnąłem bieliznę z pralki i na jej miejsce wrzuciłem koce, a bieliznę powiesiłem na balkonie. Pokazało się pierwsze wiosenne słoneczko.
- Rozumiem, że mam później te koce wyjąć z pralki i powiesić - spytała żona.
- Jeżeli byś była zainteresowana.
- No nie, zainteresowana to nie, ale ostatecznie mogę to zrobić.
- Byłabyś bardzo miła. To ja jadę na statek. Wrócę znowu wieczorem.
Nic nie odpowiedziała, a ja wyszedłem z domu i podjechałem do stacji benzynowej, gdzie spodziewałem się spotkać Antka.
Rzeczywiście był na posterunku i czekał na klientów. Stanąłem obok, bo w baku nie zmieściłoby się na razie więcej niż kilka litrów i podszedłem do niego. Spytałem jak jeszcze długo będzie zastępował brata.
- To już przedostatnia zmiana. Czyli jeszcze raz tu przyjdę, a potem muszę coś sobie znaleźć.
- Mówił pan, że nie ma już dejmanek. A co by pan powiedział, gdybym wziął pana jako prywatnego dejmana?
- Co pan ma na myśli?
- Dosłownie to co mówię, ale służę szczegółami.
Opowiedziałem mu w skrócie o swoich planach związanych z Polanką. Wspomniałem też o maksymalnym reżimie oszczędnościowym, a także o tym, że będę musiał przyjąć jeszcze więcej ludzi. Zauważyłem, że Antek pilnie nastawia uszu, a z jego twarzy wyraźnie bije zainteresowanie.
- Chyba on już jest mój - myślę, a on jak gdyby czytał w moich myślach, gdyż mówi:
- Przypuszczam, że chętnie. Tylko czy mogę od razu podsunąć jeden pomysł?
- Każdy pomysł jest cenny.
- Otóż skoro to ma być tak oszczędnie, to nie widzę potrzeby brać do roboty starszych marynarzy, czy marynarzy. Proponuję harcerzy, są znacznie tańsi, a jednocześnie chętni, bo zbierają pieniądze na wakacje.
- Chyba nie bardzo. Na statku zawsze jest niebezpiecznie. Niechby coś się przytrafiło.
- Proszę pana, oni chodzą na budowy. Latają po rusztowaniach i dachach. To chłopaki po szesnaście, siedemnaście lat. Na statku już ja bym ich przypilnował. Jest tam wiele robot naprawdę dziecinnie bezpiecznych i tylko tym by się zajęli. Na masztach, czy za burtą robiłbym samemu.
- No przypuśćmy, że tak. Ale skąd takich wziąć?
- To niech pan zostawi mnie. Proponując to, miałem coś konkretnego na myśli. Chodzi o mojego syna i jego kolegów. Zapłaci im pan po trzy złote za godzinę i zrobią panu kupę dobrego.
- No ale co ze szkołą?
- Oni tak się palą do roboty, że codziennie wpadną na dwie, trzy godziny, a w soboty i niedziele na dłużej. Poza tym za tydzień zaczynają się ferie wielkanocne. Dobra okazja dla chłopaków, żeby zarobić trochę grosza.
- No dobra. Może pan ich jakoś ściągnąć?
- Pewnie, że tak. Zróbmy tak. O ile dobrze zrozumiałem, będzie pan na okręcie do wieczora. Ja dzisiaj, tu na stacji, jestem tylko do piętnastej. W międzyczasie zadzwonię do syna, żeby przyjechał tu już po obiedzie i przywiózł coś do przekąszenia dla mnie no i powiedzmy około wpół do czwartej pojawiamy się na Polance. Zobaczymy co jest do zrobienia i umówimy się co dalej.
- Zgoda. Przygotuję dla was listę na przepustki. Będzie na bramie.
Wytłumaczyłem jeszcze Antkowi jak dojechać do nabrzeża i poszedłem do sklepu kupić jakieś zapasy na cały dzień. Gdy wróciłem do malucha, zobaczyłem, że jakiś inny maluch w żółtym kolorze podjechał po benzynę. Jakaś dziewczyna w nim siedząca ukłoniła mi się, ale nie poznałem kto to, gdyż refleksy na szybach zamazywały obraz. Na szczęście mimo tego otępienia zaskoczyłem, żeby grzecznie się odkłonić i wymamrotałem:
- Przepraszam, nie poznałem - co oczywiście nie było słyszane, gdyż w maluchu były zamknięte okna.
Ruszyłem w drogę i zaraz po ósmej dotarłem do portu. Jak to w sobotę, panowały tam pustki.
Włączyłem zasilanie w skrzynce i poszedłem do swojej kabiny, gdzie z kolei puściłem zaraz farela i rurę. Potem zakładam kombinezon roboczy.
Czas do nadejścia Tomka zaplanowałem na inspekcję siłowni. Jak już mówiłem na sprawach mechanicznych znam się bardzo słabo, a tak naprawdę to w ogóle, ale chcę chociaż zobaczyć jak maszyna wygląda. Czy są wszystkie urządzenia, czy też armator potraktował Polankę jako magazyn urządzeń zamiennych i wymontował co się tylko dało. Przy okazji zorientuję się jak się po niej poruszać. Dotychczasowe wyprawy były bardzo krótkie i przy latarce, a potem gdy już od wczoraj miałem światło, to zająłem się tylko hydroforem.
Wchodzę do maszyny przez wejście z poziomu mojego pokładu i kieruję się jeszcze wyżej aż do komina. Nie zauważam niczego szczególnego. Jest, jak to na starych statkach, dosyć brudno. Farba jest zniszczona. Gdzieniegdzie trochę rdzy, ale w sumie średnia krajowa. Nie gorzej i nie lepiej niż na innych takich leciwych statkach. Najważniejsze, że nie zauważam nigdzie żadnych śladów po demontażu jakichkolwiek urządzeń. Wracam powoli na dół, gdy jestem już na poziomie pokładu szalupowego widzę i że i z tego poziomu jest wyjście na zewnątrz. Wąski korytarzyk potraktowano jako dodatkowy magazyn. Przejść jest trudno, ale za to, to co tam widzę napełnia mnie zadowoleniem. Przede wszystkim jest tu kilka arkuszy blachy. W tym także dziesięciomilimetrowa, a więc nadająca się na naprawę fundamentów windy kotwicznej i cumowniczej. Oprócz tego kilka arkuszy cieńszej blachy. Stoją one solidnie przywiązane oparte o rurki relingów. Samo zaś przejście jest zawalone na wysokość dwudziestu centymetrów różnymi kątownikami, płaskownikami, prętami i rurami.
Wygląda na to, że nie będę musiał wybierać się do centrostalu, bo mam materiały przynajmniej na początek roboty. Postanawiam w trakcie wędrówki sprawdzić, czy znajdzie się też odpowiednia ilość elektrod oraz czy butle z gazami są pełne. Schodzę jeszcze niżej. Wszędzie wygląda podobnie, to znaczy umiarkowany brud, ale brak śladów wymontowania jakichkolwiek urządzeń. Prawdę mówiąc, jako nawigator, nie za dobrze wiem co powinno być, ale nie można usunąć czegoś tak, żeby po tym czymś nie pozostał chociażby fundament, rozłączone rury czy przewody elektryczne. Nie widzę takich miejsc, więc przynajmniej wydaje mi się, że raczej wszystko jest na miejscu. Pytanie tylko w jakim stanie.
Dojdziemy jednak powoli i do tego.
Zauważam, że ciągle mówię powoli, a tak naprawdę to strasznie mi się spieszy. Chciałbym, żeby wszystko zagrało jak najszybciej. Jednakże wcale nie jest to łatwe. Jestem już czwarty dzień na statku i wydaje mi się, że nie ruszyłem jeszcze z miejsca.
Chociaż nie jest to prawdą, bo coś już tam wiem, coś już sprawdziłem, coś zacząłem organizować, ale wydaje się to niczym porównując z zakresem robót, jakie są jeszcze przede mną.
Docieram w swej wędrówce do warsztatu maszynowego i elektrycznego. Elektrod tutaj nie brakuje. Jest też mnóstwo mniejszych kształtek i rurek, a także mniejsze kawałki blachy i innych kształtowników. Ponadto, jak w każdym magazynie, kupa różnego rodzaju drobiazgów, jak również części zamiennych. Podobnie i u elektryka jest tego sporo. Może nie będą mnie czekać zbyt duże zakupy.
Schodzę jeszcze niżej. Niestety, na dole jest o wiele brudniej. Silnik ma sporo przecieków oleju. Cały poobwieszany jest różnego rodzaju rynienkami. Niewiele one pomagały, bo mimo tego na korpusie jest mnóstwo zacieków. Brudne są również  płyty.
Zaglądam pod nie. Zęzy są makabrycznie brudne, ale nie są pełne. Od biedy można tam nawet zajrzeć, żeby sprawdzić stan rurociągów.
Wreszcie mogę uznać, że przynajmniej ogólnie, ale poznałem stan siłowni, a przynajmniej jego zewnętrzny wygląd.
Dochodzi dziesiąta, więc wychodzę na pokład. Okazuje się, że w sam raz, gdyż dostrzegam Tomka idącego w moją stronę ze sporą torbą  ręku.
Zapraszam go do siebie.
- Ładnie tu - stwierdza rozejrzawszy się po mojej kabinie. - Jeszcze jeden ze statków w starym stylu, gdzie dbano o trochę o załogi. Ale zdaje się, że trafiłem akurat na kawę. Jest dziesiąta.
- Oczywiście. Co się napijesz?
- Jak czas na kawę, to herbatę poproszę, oczywiście. Jeszcze nic nie jadłem. Skorzystałem z wolnej soboty i pospałem sobie solidnie. Dopiero co wstałem, a nie chciałem się spóźnić.
Nie mówię mu, że kawy i tak nie ma. Skoro chce herbaty, to proszę bardzo. Robię też szybko kilka kanapek. Przecież nie jadł śniadania. Tomek tymczasem nie traci czasu i przebiera się w kombinezon oraz wyciąga swoje przyrządy. Widzę, że ma miernik do pomiaru grubości blach, jak również wykrywacz gazów. Ponadto solidną latarkę i niesamowicie ostry młoteczek.
Wcina kanapki i w międzyczasie mówi do mnie:
- No więc nie jest ze statkiem tak źle. Przynajmniej na papierze. Wasz statek poszedł w odstawkę wkrótce po rocznym przeglądzie klasowym. A ponieważ staliście trochę ponad pół roku, to wliczając jeszcze tak zwane widełki, macie jeszcze papiery klasowe ważne na prawie pół roku. Z tym, że skończył się wam certyfikat bezpieczeństwa radiowego. To ze względu na to, że wszedł w całości w życie system GMDSS i musicie go mieć, żeby uzyskać certyfikat. Ponadto czeka was Load Line, czyli inspekcja wolnej burty oraz przegląd roczny urządzeń przeładunkowych. Reszta jest ważna jeszcze na pół roku. Z tym, że przy przeglądzie dla zmiany bandery, oraz dla zmiany armatora, bo taka też tutaj będzie, przegląda się zazwyczaj bardzo dużo. Mamy taką zasadę, że inspektor wezwany w jakiejkolwiek sprawie na statek ma obowiązek zauważyć wszelkie usterki, chociażby nie wynikały one z tego przeglądu, na który został zaproszony. Dlatego obejrzę wszystko, żeby potem nie było niespodzianek. Poza tym widzę, że jest już prąd.
- Tak. Podłączyli mnie wczoraj, ale nie mam żadnego mechanika więc nie mogę niczego uruchomić, żeby ci zademonstrować.
- Zobaczymy ile zdążymy. Mogę ci poświęcić czas do trzeciej. Potem zostałem zarekwirowany przez moje panie. Podejrzewam, że sam pokład i ładownie zajmą nam trochę czasu. Potem możemy sprawdzić czego ci brakuje do GMDSS, a jeśli jeszcze będzie czas, to spróbujemy coś puścić w maszynie. Prawdę mówiąc bardzo w to wątpię.
Tomek kończy śniadanie i ruszamy na pokład. Wszystkie swoje przyrządy ma pochowane po kieszeniach. Ja idę z nim z notesem, żeby pozapisywać wszystkie konieczne naprawy
Tomek rusza w stronę dziobu lewą burtą. Dopiero teraz widzę wprawę i doświadczenie zawodowca. Od razu zauważa rzeczy, na które ja nie zwróciłem uwagi. Na pokładzie znajduje kilka nakładek, które są niedozwolone. Zaznacza je kredą, a ja zapisuję sobie, że muszą być wymienione na wstawki. Powoli posuwa się do przodu co chwila opukając swoim młoteczkiem co grubsze purchle rdzy. W większości pod purchlami jest jeszcze sporo grubej blachy. W razie wątpliwości mierzy jej grubość ultradźwiękami. W kilku miejscach zaznacza gdzie trzeba wyciąć i wymienić blachę na wzmocnieniach zrębnic lukowych. Same zrębnice są jeszcze zdrowe. Po drodze próbuje rozruszać wszystkie ruchome elementy jak różnego rodzaju motylki i klapy wentylacyjne. Większość się rusza, ale nie wszystkie. Podobnie jest z klapami dymnymi. Znów zaznacza kredą co trzeba zrobić, a ja dodatkowo notuję to w notesie. Bada po kolei każde odpowietrzenie zbiorników balastowych, jak również stan zaworów zwrotnych przy odlotach wody ze zrębnic ładowni.
Docieramy wreszcie do baku. Oczywiście fundamenty windy od razu rzucają mu się w oczy. Tłumaczę, że już mam blachę odpowiednią do napraw, więc tylko zaznacza, które elementy muszą być poprawione. Potem z małpią zręcznością wspina się na maszt dziobowy, na którym jest tylko światło nawigacyjne. Opukuje go w kilku miejscach oraz gdzieniegdzie mierzy grubość, od czasu do czasu mrucząc coś pod nosem.
 Wreszcie jest z powrotem na dole.
- Zniszczony jest ten maszt, ale chyba jeszcze może przejść, z tym, że zaplanuj solidną konserwację inaczej do następnego przeglądu będziesz miał dziury na wylot - mówi.
Schodzimy z baku i podobny rytuał czeka lewą burtę z tym, że tym razem Tomek jeszcze wspina się po kolei na obie masztówki oraz przechodzi przez oba maszty. Tym razem jest bardziej zadowolony. Maszty są w stosunkowo dobrym stanie. Podobnie wiszące na nich bloki osprzętu przeładunkowego. Ogląda też szczegółowo liny renerów oraz topenantów i provendrów, Przegląd wypada zadowalająco, ale poleca wszystko dokładnie przesmarować. Na linach pojawiają się naloty rdzy i dalszy brak konserwacji może doprowadzić do konieczności przyspieszonej wymiany całego olinowania stalowego.
Wreszcie pokład mamy zaliczony. Udajemy się na rufę, gdzie oprócz remontu fundamentów windy cumowniczej nie znajduje niczego poważnego. Wstępujemy na pokład szalupowy. Stan dewidów oraz szalup ocenia jako zadowalający, tylko przypomina o wyremontowaniu gretingów, pomalowaniu i oznakowaniu obu łodzi oraz sprawdzeniu wyposażenia.
- No kolego, czas na ładownie. Pewnie na razie ich nie otwierałeś?
- Nie, jestem tu sam. Dzisiaj pojawi się pierwszy pomocnik. To mój stary matros, którego zrobię tu bosmanem. Spróbujemy je dzisiaj otworzyć.
- Tylko ostrożnie. Na tym prądzie z lądu nie ciągnijcie więcej niż jedną windą na raz. Obejrzymy ładownie przy światłach, a potem przerwa obiadowa. Nie możemy zbytnio się spieszyć, bo będziemy mieli kłopoty ze związkami zawodowymi.
Kierujemy się do trzeciej ładowni. Zapalam światła, a Tomek sprawdza jeszcze swój przyrząd do wykrywania gazów. Działa dobrze, więc schodzimy na dół. Przy okazji znajduję swoją zagubioną pierwszego dnia latarkę.
Ze zgrozą stwierdzam, że tuż obok drabiny, po której schodziłem na międzypokład zieje czarna dziura. To otwór zejściowy z międzypokładu do samej dolnej ładowni. Klapa jest podniesiona, a otwór nie jest niczym zabezpieczony oraz wystarczająco duży, żeby bez większych kłopotów zlecieć przez niego na same stalowe dno o pięć metrów niżej. W dodatku otwór nie posiada najmniejszej nawet zrębniczki, jest to po prostu dziura w gładkim pokładzie.
Trochę mnie ciarki przechodzą na myśl, że plątałem się obok tej czeluści po ciemku. Co prawda poruszałem się wtedy bardzo ostrożnie i na czworakach, ale prawie wszyscy marynarze, którzy spadli do ładowni, a było takich wypadków bardzo dużo, też byli ostrożni. A przynajmniej tak im się wydawało.
Ustawiam oba słońca ładunkowe w taki sposób, żeby oświetlały równomiernie cały międzypokład, a Tomek świecąc latarką ogląda po kolei wszystkie wręgi, węzłówki i grodzie. Potem schodzimy na dół do ładowni dolnej, gdzie powtarza się podobna procedura. Kilka razy Tomek wspina się po potnicach wysoko aż pod międzypokład i opukuje burty albo wręgi.
W końcu po prawie godzinie wychodzimy na pokład.
- Nie jest źle. Ładownia wygląda całkiem, całkiem. Właściwie nie ma tu niczego do naprawy. Musisz tylko uzupełnić ogrodzenia wokół zejściówek. Inaczej może dojść do wypadku. Zakładam, że pozostałe dwie ładownie są w podobnym stanie.
Myślę, że chce zrezygnować z wchodzenia do nich, ale on oświadcza, że jednak tak, tyle że przegląd będzie bardziej pobieżny. Rzeczywiście. Następne dwie ładownie załatwia w pół godziny. Pokazuje mi kilka drobiazgów do pospawania, z którymi bez trudu sami sobie poradzimy. Zapisuję je skrupulatnie w notesie.
W końcu zarządza przerwę obiadowa. Obiad to kolejna herbata i zupka ekspresowa, którą błyskawicznie zagrzewam na maszynce w pentrze pasażerskiej. Tomek, podobnie jak kierownik bazy, jest zachwycony wyglądem mesy, która rzeczywiście przypomina salon ze starych czasów.
- Słuchaj. Żeby zyskać na czasie proponuję, żebyśmy się podzielili. Ja pójdę na mostek i rozejrzę się tam trochę, a ty w międzyczasie otwórz dwa zbiorniki. Forpik i afterpik. Obejrzę je i powiem ci, czy nie czeka cię tam masa stali do wymiany. Tylko czasem nie próbuj sam wchodzić do środka, bo mógłbyś już stamtąd nie wyjść.
- Dobra. Otworzę forpik i wstawię wentylator, zanim skończysz na mostku powinno się wywietrzyć.
Czuje się dumny z samego siebie. Moje dotychczasowe dokładne oględziny statku pozwoliły mi na znalezienie solidnego wentylatora z kompletem rękawów. Wiem też gdzie leży klucz do otworzenia włazów. Widziałem taki, całkiem poręczny, w magazynku bosmańskim pod bakiem. Jest to długi klucz sztorcowy z poprzeczką na końcu, dzięki czemu kręci się na stojąco i bardzo wygodnie.
Zostawiam Tomka i pędzę pod bak. Chwytam klucz i luzuję wszystkie nakrętki. Idzie bardzo łatwo. Widać, że ktoś, pewnie bosman, kto dbał o to, posmarował je dobrze przed zamknięciem. Odrzucam klucz i palcami odkręcam szybko po dwie nakrętki na raz. Sama klapa jest lekko przyssana, ale podważam ją łomem i od razu odskakuje.
Ostrożnie zaglądam do środka i stwierdzam, że w forpiku jest sporo wody, ale będzie można zejść co najmniej na drugą od góry platformę. Wpuszczam węże wentylatora i włączam go na najwyższy bieg. Szykuję jeszcze słońce i wychodzę na pokład,. Przykładam rękę do rury odpowietrzającej, z której powietrze aż świszcze.
Zabieram łom i klucz i idę do maszynki sterowej, gdzie jest właz do afterpiku. Tutaj otwieram klapę bez żadnych kłopotów. Na nakrętkach ani śladu rdzy. Kojarzę, że chyba w magazynku elektryka widziałem drugi wentylator przenośny. Idę więc tam i stwierdzam, że istotnie pamięć mnie nie zawodzi. Podłączam go i wentyluję teraz afterpik.
Spoglądam na zegarek i widzę, że dochodzi trzecia. Właściwie minęła druga, ale i tak jest to bardzo mało czasu, skoro Tomek chce się o trzeciej urywać. Idę do niego na mostek, a on już kończy. Okazuje się, że bez trudu włączył oba radary oraz żyrokompas. Niestety oba mają dosyć kiepski obraz i nie obejdzie się bez serwisu. To kolejny niezbędny wydatek.
Ponadto zapisał mi dokładnie, co brakuje do pełnego wyposażenia GMDSS. Od razu widzę, że największym wydatkiem będzie drugi teleks satelitarny systemu Inmarsat C. Ale po chwili przypominam sobie, że chociaż urządzenie to musi być zdublowane, ale mógłby to być równie dobrze teleks radiowy.
- Kupisz to, co uznasz za stosowne. Może rzeczywiście tak będzie lepiej. Posiadając dwa teleksy satelitarne i tak musisz mieć radiostację do łączności głosowej z przystawką DSC. Dodając do niej teleks spełnisz wszystkie wymogi.
Inne wyposażenie w postaci radiopławy, transponderów radarowych oraz radiotelefonów nie jest już takie drogie. Jakimś cudem obie UKF jakie są na Polance posiadają przystawki DSC, dzięki czemu nie muszę o to się martwić.
Idziemy na dziób. Tomek, zanim zanurzy się w forpiku, dokładnie bada zwartość tlenu oraz gazów wybuchowych. Wszystko jest już w porządku, więc obaj schodzimy na dół. Ja jednak przypominając sobie swoje normalne zwyczaje zabieram ze sobą dwa aparaty oddechowe. Nie są aż takie duże i ciężkie, a nigdy za wiele bezpieczeństwa. Inspekcja nie trwa za długo, gdyż ogranicza się tylko do górnej części zbiornika, ponad powierzchnią wody. Znowu w ruch idzie młoteczek, ale widzę, że na ogół nie jest najgorzej. W wątpliwych miejscach Tomek mierzy grubość blach ultradźwiękami. Gdy wychodzimy na powietrze jest już dziesięć po trzeciej. Chciałbym, żeby Tomek jeszcze obejrzał afterpik, ale nie mam sumienia go nadużywać, więc przypominam mu o umówionym spotkaniu.
- Już zrobię ci ten afterpik. Trochę poczekają, to dobre dziewczyny, więc nie powinno być z nimi problemów. W zamian za to zaprosisz je na bal kapitański w swoich salonach, gdy już zostaniesz armatorem na dobre.
- Chętnie. Nawet chodzi mi to po głowie. Czy tobie też ten salon kojarzy się idealnym miejscem na imprezę?
- Oczywiście, właśnie dlatego o tym wspominam.
- No właśnie mnie też. To chyba naprawdę dobre miejsce. Trochę posprzątać, jakieś dekoracje i można nawet Sylwestra urządzać.
- Do Sylwestra mam nadzieję, że przewieziesz już kupę ładunków.
- Z całą pewnością, ale czy nie można urządzić Sylwestra na morzu.
- No dobra. Gadu, gadu, a afterpik czeka.
W afterpiku zeszło nam pół godziny, a gdy wychynęliśmy na pokład czekał tam już Antek z synem.
Pochłonięty przeglądem prawie o nim zapomniałem. Ale jego widok przypomniał mi jeszcze o Stachu Barhulu. Chciałem do niego zadzwonić, a nie mam skąd, co głośno artykułuję.
Tomek mówi na to, że w mojej kabinie ma komórkę. Idziemy więc wszyscy razem do mnie. Ja robię kolejną herbatę. Tomek myje się i przebiera w czyste ciuchy, a Antek z synem z kolei przebierają się w kombinezony.
Dzwonię do Stacha. Okazuje się, że nie ma nic konkretnego, tylko stęsknił się za mną i proponuje spotkać się jutro.
- Możemy albo zrobić grilla u nas na tarasie. Jest to osłonięte miejsce, wiec nie będzie za zimno, możemy pójść do Baru Rybnego, albo możemy pójść jeszcze gdzie indziej. Co wybierasz? Po prostu chodzi o to, żeby się spotkać i pogadać.
- Wybieram gdzie indziej.
- To znaczy gdzie?
- Na Polance.
- Na jakiej znów Polance chcesz się spotkać? Nie znam takiego baru. Czy może naprawdę chcesz zrobić jakieś kiełbaski w lesie?
- Nie. Na mojej Polance. Zostałem armatorem statku Polanka  i możemy zrobić spotkanie u mnie w salonie. Powinieneś sobie przypomnieć jak wygląda statek.
- A wiesz, że chyba chętnie. Daj mi się zastanowić.
- Dobra zastanawiaj się do wieczora. Zadzwoń tak o dziesiątej i powiedz co o tym myślisz, bo ja muszę już kończyć.
- Dobra zadzwonię. Ale raczej na pewno tak. Możemy jeszcze ściągnąć Lecha. Jest akurat w domu.
- Świetnie. Porozum się z nim i zadzwoń wieczorem, to wytłumaczę ci jak dojechać.
Tomek żegna się z nami i obiecuje zrobić jeszcze przegląd maszyny, ale wtedy gdy będę miał jakiegoś mechanika, który uruchomi poszczególne mechanizmy i będzie mógł je zademonstrować w działaniu.
My tymczasem wyruszamy z bosmanem i jego synem na obchód statku. Jest to moja kolejna wędrówka, ale nie żałuję. Za każdym takim spacerem dostrzegam coś nowego, co warto poprawić.
Syn Antka, to wysoki młodzian w wieku szesnastu lat. Nie oglądając nawet specjalnie statku, od razu deklaruje pomoc. Ściągnie co najmniej pięciu kolegów tak jak i on zainteresowanych zarobieniem paru groszy na wakacje. Robota na statku bardzo im odpowiada. Jest to coś zupełnie innego niż kopanie ogródków czy podawanie cegieł na budowie lub rozładowywanie ciężarówek. Chętnie się na to pisze, zwłaszcza gdy słyszy, że robota jest raczej na długo.
- No dobra, majster - mówi Antek. - Szkoda czasu. Łap za miotłę i zabieraj się za te pokłady. Potem wszystko poukładaj. Ja w tym czasie zorientuję się, jak stoimy z narzędziami i materiałami. Coś mi się widzi, że roboty to tutaj nie zabraknie.
Jurek zabiera się z porządki na pokładzie, a Antek chce ruszyć na sprawdzanie magazynków, ale proponuję, żebyśmy najpierw razem wypróbowali otwieranie ładowni.
Zgodnie z sugestią Tomka nie przeciążamy instalacji. Włączam zabezpieczenia na GTR i powoli próbujemy każda windę ładunkową. Wszystkie są na chodzie.
Właściwie dlaczego nie miałyby być. Przecież statek jeszcze niedawno pływał, więc wszystko musiało działać. Potem po kolei otwieramy i zamykamy wszystkie trzy ładownie. Trochę klapy krzywo ciągną, trochę się zacinają, ale dają się otworzyć.  Wystarczy trochę regulacji oraz smarowania wszystkich rolek i na pewno będzie lepiej.
Kolejna sprawa załatwiona. Próbę bomów postanawiam zrobić z Antkiem nazajutrz, gdyż zarówno Antek jak i Jurek przychodzą od rana do roboty. Tylko na pół dnia, ale za to wraz z Jurkiem będzie co najmniej pięciu kolegów. Zapisuję wszystkie nazwiska, żeby podać je na bramie.
Antek rusza do magazynków, a ja idę do kabiny.
Wkręcam kartkę papieru do maszyny i klepię prośbę o przepustki dla wszystkich kolegów Jurka oraz dla Stacha i Lecha z żonami.
Potem sprzątam trochę salon pasażerski i myję trochę naczyń na jutro. Po krótkim czasie wyszukuję kieliszki, których mi przedtem brakowało. Były po prostu w kabinie ochmistrza pod siedzeniem szerokiej ławy. Jest tam zresztą sporo innych zapasów, w postaci szklanek, kufli oraz dodatkowych sztućców. W magazynku na korytarzu znajduję też trochę talerzy. Widocznie ostatnio pływał tu jakiś chomik, który porobił spore zapasy. To dla mnie dobrze.
Oczywiście, jak to mi często się zdarza humor trochę się zmienia, gdy pomyślę, że przecież łyżki i widelce to jak najmniej ważna sprawa w żegludze. Ciągle zajmuję się drobiazgami, zamiast porządnie szykować statek do eksploatacji. Oczywiście taka chwila zwątpienia trwa tylko chwilę. Przecież wbrew swoim skłonnościom do samokrytyki robię i poważniejsze rzeczy. Sztućce to drobiazgi, ale z drobiazgów składają się dużo poważniejsze  rzeczy.
Tego wieczoru pracujemy do dziewiątej. Jurek sprzątnął prawie wszystko na pokładach. Z przyjemnością stwierdzam, że pracuje bardzo szybko i dokładnie. Właściwie wydawało mi się, że to robota na kilka dni i dla więcej niż jednego człowieka, a tu proszę. Prawie gotowe.
Antek wynalazł wszystkie potrzebne do pracy narzędzia. Jest wszystko co potrzeba, żeby zatrudnić co najmniej dziesięciu chłopa na raz. Cienko jest z farbą, ale na pewien czas wystarczy. Znalazł też trochę towotu i porządną smarownicę i już rozpoczął smarowanie. Na pierwszy ogień poszła winda kotwiczna.
Ja w międzyczasie prawie do końca rozeznałem się w sprawach hotelowych, czy też cateringowych. Wykryłem nawet zapas czystej pościeli oraz oczywiście brudnej. Jest też trochę ręczników, obrusów ścierek czyli wszystkiego, co jest potrzebne dla załogi i pasażerów.
Przebieramy się i ruszamy w stronę bramy, na której zostawiam listę.
Antek i Jurek są na piechotę, więc proponuję podwiezienie do domu. Po drodze opowiadam im o ewentualnym urządzeniu balu kapitańskiego na statku. Antek aż się zapala do tego pomysłu, a nawet stwierdza, że gotowaniem i szykowaniem potraw zajmie się jego żona. Jurek też popiera ten pomysł, gdyż uważa mamę za znakomitą kucharkę.
- Jak dobrze pójdzie, to zamiast pływać moglibyśmy żyć z gastronomii - twierdzi Antek.
- Też taka myśl wpadła mi do głowy. Ostatecznie kilka stateczków stoi na Motławie i przy Skwerze Kościuszki w charakterze restauracji i chyba jakoś na tym wychodzą, ale nie tu na tym odludziu. Nikt tu nie przyjdzie. Jeszcze przepustki trzeba załatwiać.
- Na pojedynczego konsumenta nie ma co liczyć, ale jeśli wypali kilka imprez, to może zrobić się jeszcze modne spędzanie weekendów na Polance.
- Poza tym, jak to? My starzy marynarze mamy skończyć we frytkach i pizzach. Nie bardzo to jakoś.
- Żadna praca nie hańbi, panie kapitanie.
- To na pewno prawda. Zobaczymy jak się uda pierwsza impreza - kończę rozmowę, bo jesteśmy już pod ich blokiem.
Umawiamy się na jutro na dziewiątą. Antek postanawia wybrać się maluchem, ja też po nich podjadę. Dzięki temu wszyscy koledzy Jurka dotrą stosunkowo wygodnie na statek.
Po kilkunastu minutach dotarłem do domu. Tym razem nigdzie się nie paliło, za to w kuchni na stole znalazłem kartkę:
- Wrócę późno. Weź sobie coś z lodówki.
Skorzystałem z tego zaproszenia. Akurat się posiliłem, gdy zadzwonił Stachu. Okazało się, że namówił się z Lechem i zdecydowali się przyjechać jutro koło osiemnastej na statek.
W takim razie musiałem rano kupić coś do jedzenia i do picia. Na początek wydobyłem ze starych zapasów butelkę łyskacza i włożyłem ją do torby. W sypialni znalazłem starannie złożoną moją pościel i ręczniki ze statku. Były tu również powieszone prawie suche już koce.
Nie przeciągając dłużej poszedłem spać i wkrótce, zmęczony całym dniem pracy, zasnąłem.
Zbudziły mnie dopiero odgłosy otwierania drzwi przez moją żonę. Usłyszałem, że znowu była w towarzystwie, ale przyznaję się bez bicia, że się tym specjalnie nie przejąłem i za chwilę znowu zasnąłem. Tym razem nic mi się nie śniło, ani lornetka, ani sekstant, ani chronometr.

  7











Niedziela
Wstałem około siódmej, dobrze wypoczęty i całkiem zadowolony.
Po zajrzeniu do lodówki zorientowałem się, że żona z Konradem, czy ktokolwiek z nią był, zrobili sobie małą ucztę, bo było w niej zupełnie pusto.  Łyknąłem więc tylko filiżankę kawy Gajos, którą zwędziłem żonie i pojechałem na zakupy, a potem, po ich załatwieniu udałem się pod dom Antka.
Mimo, że przyjechałem kilka minut przed umówioną godziną, wszyscy już czekali. Antek, Jurek i jeszcze pięciu chłopców. W sam raz porcja na dwa maluchy.
Pojechaliśmy do portu i bez większych kłopotów chłopakom wypisano przepustki. Był akurat ten strażnik, który oferował mi swoją pomoc, więc mnie nie pytał o nic, a reszcie wypisał od ręki.
Poszliśmy na statek. Już poprzedniego dnia do dyspozycji harcerzy przygotowałem mesę załogową. Było tam wystarczająco dużo miejsca, żeby się przebrać, a w czasie przerw spokojnie coś zjeść czy też się napić. Bosman, bo tak już w myślach nazywałem Antka, mimo że był starszym marynarzem, dostał po prostu kabinę bosmańską.
Przebieranie się trwa zaledwie kilka minut i ruszamy na pokłady. Na początek robię młodzieży krótki wykład na temat zasad bezpieczeństwa podczas pracy na statku. Słuchają uważnie kiwając głowami. Nie wiem czy się przejęli moimi słowami. Najważniejsze, żeby robili ostrożnie. Każdy dostaje kask ochronny oraz rękawice i okulary.
Czterech dostaje młotki i skrobaczki i zaraz zaczynają tłuc się na dziobie. Dwóch bierze dużą puszkę smaru oraz smarownicę i ruszają smarować wszystkie kalamitki na rolkach ładowni. Antek pokazuje im kilka pierwszych punktów smarnych na pierwszej ładowni oraz poucza jak w najłatwiejszy sposób odpowiednio poustawiać rolki. Wreszcie, kiedy ocenia, że dadzą sobie już radę, bierze drugą towotnicę i wspina się na maszt. Sam chce przesmarować wszystkie bloki na górze.
Początkowo trochę mu pomagam, ale gdy widzę, że idzie dobrze, zostawiam go i wracam do nadbudówki. Rozpakowuję torby i zanoszę wszystkie zapasy do pentry pasażerskiej do lodówki. Ścielę koję świeżą, przyniesioną z domu pościelą.
W końcu biorę się do pracy administracyjnej, czyli na osobnych listach spisuję niezbędne zakupy, naprawy przez fachowców z zewnątrz, jak również to co możemy zrobić własnymi siłami.
Osobno notuję sprawy do załatwienia przeze mnie starając się zapisać je w takiej kolejności w jakiej będę starał się je zrealizować.
Jest to właściwie wyciąg z notesu. Tylko w sposób bardziej uporządkowany.
Niestety uporządkowanie nie skraca wcale list, a nawet wręcz przeciwnie wydłuża, gdyż podczas robienia notatek przypomina mi się jeszcze mnóstwo dodatkowych spraw.
W sumie schodzi mi na to prawie trzy godziny, ale ze zdumieniem zaczynam zdawać sobie sprawę, że coraz łatwiej poruszam się po całej dżungli czekających mnie czynności. Równie sprawnie poruszam się już po wszelkiego rodzaju dokumentacji i papierach jakich na statku nie brakuje, mimo że i tak jest znacznie mniej niż normalnie przez to, że statek przez ostatnich kilka miesięcy nie pływał.
Oceniam, że czas już na posiłek, robię herbatę i wołam brygadę do mesy. Jak na razie widzę, że chłopcy są pełni zapału. Są ożywieni i zawzięcie dyskutują podczas posiłku. Spostrzegam, że mamy wyposażyły każdego z nich w kanapki. Ja o tym nie pomyślałem. Pytają czy mogą przychodzić w dni powszednie po szkole.
- Jeżeli rodzice pozwolą i szkoła na tym nie ucierpi, to proszę bardzo. Mam tu roboty co najmniej na miesiąc.
- A co z tymi śmieciami? pyta Jurek. - Tam dalej, przy tych małych stateczkach, stoi olbrzymi kontener na śmieci. Możemy tam ponosić.
- Na razie jeszcze się wstrzymajcie. Po pierwsze to nie jest nasz kontener i ktoś musiał go zamówić i za niego zapłacić, więc musimy mieć zgodę. Po drugie jest to tak daleko, że stracicie za dużo czasu. Jeżeli mi się uda, to wynajmę, czy też załatwię, żeby ktoś po to wszystko przyjechał  pod samą burtę. Baumami wyrzuci się wszystko za jednym zamachem w przeciągu pół godziny. Tak będzie lepiej.
Po przerwie wracają do roboty, a ja proponuję bosmanowi wypróbować silnik motorówki. Sam, jak już pisałem, jestem raczej słaby w tych mechanicznych sprawach, ale może wspólnymi siłami jakoś to pójdzie.
Przestudiowałem instrukcję i powinienem sobie dać radę, jednak co dwie głowy to nie jedna. Niestety, okazuje się, że instrukcja swoje, a życie swoje. Silnik nie chce zastartować, mimo że wylaliśmy już siódme poty zawzięcie kręcąc korbą. W końcu postanawiam porozkręcać wszystkie rurki i zaworki i je przeczyścić. Może gdzieś się coś zatkało. Antek wraca na pokład, gdzie kończy już smarowanie na masztach i masztówkach. Ja zaś uzbrojony w kilka kluczy do śrub, próbuję swoich sił jako mechanik szalupowy. W końcu, gdy wszystko wydaje mi się już czyste skręcam całość do poprzedniego, oryginalnego stanu i próbuję kręcić korbą. No i Victoria. Prychając i parskając motor w końcu rusza. Hałasuje niesamowicie, ale działa. Próbuję jeszcze wkuplować śrubę i to też mi się udaje zarówno na biegu naprzód jak i wstecz. Wyłączam silnik. Nie powinien za długo pracować na sucho, tyle tylko, żeby dokonać próby.
Przypominam sobie wszystkie inne próby jakie robiło się na statku w soboty. Idę na korytarz i odszukuję najbliższy plan obrony ppoż., a na nim lokalizuję awaryjną pompę pożarową. Jest ona oczywiście  na rufie w pomieszczeniu maszynki sterowej. Trochę sam siebie ganię, że nie pomyślałem o tym wcześniej.
Instrukcja jest trochę wybrudzona, ale mimo to wyraźna i czytelna. Dokładnie ją studiuję i wykonuję wszystkie przepisane nią czynności krok po kroku i dzięki niebiosom udaje mi się ją uruchomić już za pierwszym podejściem. Mało tego, cholernie hałasując, pompa nie tylko chodzi, ale również podaje wodę.
Jeszcze łączność. Bardzo ważny jest telefon z maszynki sterowej na mostek, ale nie ma komu go odebrać. Zapisuję sobie, żeby to sprawdzić, a przy okazji wszystkie głośniki rozgłośni.
Skoro już jestem przy szalupach, postanawiam zakończyć temat. Najpierw biorę konwencję SOLAS i według niej sprawdzam dokładnie wyposażenie, które dwa dni wcześniej znalazłem schowane w magazynku. To czego brakuje wpisuję na kolejną listę zamówień. Potem z obu łodzi wyrzucam na pokład połamane gretingi.
Właściwie jest ich komplet, tyle że w każdej części co najmniej jedna lub dwie deski są złamane i muszą być wymienione. Ze sztapla, który ułożyłem na pokładzie szalupowym wyszukuję kilka w miarę równych desek. W sumie jest ich trzy i to wystarczy na przygotowanie odpowiednich listew.
Niosę je pod bak i tam przycinam wzdłuż piłą tarczową, którą w którejś z szaf już wczoraj wygrzebał Antek. Potem hebluję boki i wierzchy lekko fazując kanty.
Gotowe listwy zbieram do kupy i wiążę kawałkiem sznurka. W drugą rękę biorę wiadro z młotkiem, piłą ręczną, gwoździami, pędzlem oraz puszkę pomarańczowej farby szalupowej. Wracam na pokład szalupowy i tam na miejscu ręczną piłką docinam listwy na odpowiednią długość. Potem zbijam na nowo wszystkie gretingi.
Zgłasza się do mnie cała brygada. Niespostrzeżenie minęła już trzecia i chłopcy mają na dzisiaj dosyć. Również Antek się żegna. Dzisiaj w nocy ma ostatnią wachtę w stacji, więc chce kapkę odpocząć w domu. Umawiamy się na jutro około szesnastej, na kilka godzin pracy.
Smarownicy skończyli już ładownie i dalej będą ciągnąć smarowanie kalamitek we wszystkich drzwiach wodoszczelnych. Stukacze rdzy trochę ostukali windę kotwiczną. Wiem, że tutaj praca nie będzie posuwać się zbyt szybko. Na zapuszczonym statku wystukanie wszelkich ognisk korozji jest wyjątkowo nieprzyjemnym i nudnym zajęciem, a w dodatku bardzo powoli pokazującym jakiekolwiek efekty.
Po ich odejściu szczotkuję porządnie wszystkie gretingi stalowymi drutami oraz maluję je na pomarańczowo. Nazajutrz pomaluję je drugi raz i kolejną małą sprawę będę miał załatwioną.
Potem odnoszę narzędzia pod bak, zostawiając pod ręką tylko farbę. Zamykam magazynek i oglądam co zdziałali stukacze. Sadząc po ilości zapaćkanej minii wcale nie tak mało, ale jeszcze ze trzy dni zejdzie przy samej windzie. Zwracam uwagę na to, że nie pukają niepotrzebnie skorodowanych dziurawych części fundamentów. I tak będą one wycięte i wymienione. Zresztą widzę, że dodatkowo wypukali kilka dziurek, a więc i tu będzie można wspawać wstawki.
Po powrocie do kabiny biorę gorący prysznic. Wbrew poprzednim postanowieniom dopiero dzisiaj odważyłem się puścić podgrzewacz. Gorąca woda przyda się do mycia garów po dzisiejszej imprezie.
Nie chce mi się wycierać, więc kładę się na swojej koi, na świeżutkiej pościeli i czekam na wyschnięcie.
Postanowiłem już więcej nie pracować. Ostatecznie jest niedziela, a jak do tej pory dzień w dzień robię od rana do nocy. Po wyschnięciu przygotuję tylko coś do jedzenia i będę czekał na gości. Jak niedziela, to niedziela.
Po dwudziestu minutach jestem już całkiem suchy, więc idę do pentry pasażerskiej kroję kupione wędliny, sery, warzywa i całą resztę. Układam to na półmiskach.
Nakrywam jeden sześcioosobowy stół obrusem i ustawiam szklanki, kieliszki i sztućce. Jeszcze coś tam poprawiam i piorunem wszystko jest gotowe.
Wyglądam na pokład i nie wierzę własnym oczom. Oni już są. Stachu dyryguje coś tam, a Ewa ustawia samochód. Stachu, jak to Stachu załatwił, że samochód wjechał na teren portu.
Spoglądam na zegarek i widzę, że wcale nie są dużo wcześniej niż obiecali. To tylko ja się tak guzdrałem.
Czekam na nich przy trapie i patrzę jak powoli gramolą się do góry. Kiedy Ewa i Basia jako pierwsze przekraczają linię burty salutuję i gwiżdżę.
- Od razu widać, że wychowałeś się na Darze Pomorza stwierdza Stachu i na początek wręcza mi dużą butlę szampana.
- Jest zamrożony - mówi. - Proponuję nie pozwolić mu na zagrzanie się.
- Jak sobie życzysz. Ja co prawda też mam poczęstunek.
- Na wszystko przyjdzie czas - uspokaja mnie Stachu. - Najpierw szampan potem zwiedzanie, a potem zajęcia w podgrupach.
- Myślę, że powstanie tylko jedna.
Idziemy na początek do mojej kabiny, gdzie goście przez chwilę się rozglądają, ale ja wpadam na pomysł, żeby szampana wypić na mostku. Nie ma protestów, więc ruszamy jeszcze jedno piętro wyżej i tam otwieram butelkę i nalewam.
Zaraz po pierwszym toaście Stachu pyta:
- To wszystko jest na chodzie?
- Tak, z tym że radary mają bardzo słaby obraz. Trzeba je podreperować.
Stachu nic nie mówi, tylko wychodzi na skrzydło i zadziera głowę do góry. Już wiem, że chce włączyć radary. Rzeczywiście, po sprawdzeniu, że antenom nic nie zawadza, włącza je oba, a w międzyczasie, zanim się nagrzeją, ogląda dokładnie całe wyposażenie.
Panie plotkują w tym czasie z Leszkiem, który ochoczo spełnia rolę bawidamka.
- Nie masz kompletnego GMDSS, a nawet GPS-a - stwierdza Stachu.
- Niestety, czekają mnie wydatki.
- Postaraj się kupić używane, jak najtańsze, a ja ci zamontuję. Wtedy nie wykosztujesz się zbytnio.
- Byłoby wspaniale.
Przechodzi do radarów i uważnie je obserwuje. Obrazu nie da się poprawić.
- Już wiem o co chodzi. Pozwolisz, że ci to zrobię, czy boisz się, że popsuję?
- A będziesz umiał? kręcę głową z niedowierzaniem.
Oczywiście wiem, że umie. Za dużo radarów mi naprawił, kiedy byliśmy na jednym statku, żebym nie miał okazji się o tym przekonać, ale korci mnie, żeby go podenerwować. Stachu jak na zamówienie poważnie traktuje moje pytanie i omal się nie obraża.
- Płać za serwis, jak cię na to stać, czy może inaczej, jak nie wierzysz staremu przyjacielowi.
- A co żartować nie można?
- Pewnie, że można. Ja też tylko żartowałem. Masz tu jakieś narzędzia? Biorę się od razu, póki jestem trzeźwy. No bo potem pewnie rzeczywiście bym nie umiał.
Wtrąca się jednak Lechu:
- Co ty? Nadgodziny przyjechałeś tu robić? Nie wygłupiaj się. Panie czekają.
Lecz panie nie protestują i Stachu już rozkręca panele pierwszego radaru.
Widzę, że jest w swoim żywiole. Rzucił pływanie kilka lat temu, kiedy to zajął się robotami stoczniowymi, a tam nie za wiele jest możliwości pogrzebać w elektronice morskiej.
Panie, jak to panie, zajmują się plotkami na swoje tematy, a my z Lechem na swoje. Również Stachu, chociaż zaabsorbowany robotą od czasu do czasu wtrąca jakieś słowo.
Butelka szampana jest już pusta, więc pytam czy przynieść coś mocniejszego, ale nie ma chętnych.
- Wypijemy na dole - twierdzą zgodnym chórem.
Stachu zaś niedługo kończy robotę. Demonstruje mi idealnie ostry teraz obraz na obu ekranach. Rzeczywiście to fachowiec nie lada. Wyłączamy radary i idziemy do mesy pasażerskiej.
Zapaliłem tam tylko boczne kinkiety, więc panuje nastrojowy półmrok. Wszyscy, co nie trudno zgadnąć, zachwyceni są staroświeckim, nazwijmy to, przepychem.
- No Stachu zasłużyłeś sobie - mówię i wyciągam butelkę łyskacza.
- Wygląda nie najgorzej. To na co czekasz? Polewaj chłopie, bo się ściemnia.
Nalewam wszystkim po dwa centymetry na dno, tylko sobie udaje mi się wlać zaledwie pół centymetra i szybko dopełnić to wodą. Nie chcę pić. Za dużo przykrych doświadczeń mnie to kosztowało. Ewa też się wykręca, gdyż prowadzi samochód, za to cała reszta ochoczo przyjmuje, podobnie zresztą zaraz kolejną kolejkę. Podaję półmiski i zaczyna się impreza.
- Toż to mała uczta - z grzecznościowym podziwem mówi Ewa.
- Co ty gruba? Nie mała, tylko duża uczta - poprawia ją Stachu. Widzę, że jest już podpity, gdyż takim właśnie przezwiskiem obdarza swoją żonę, która w rzeczywistości jest szczupła.
Po łyskaczu zresztą całe towarzystwo już rozgrzane, więc wieczór zapowiada się uroczo.
Ja sam ciągle trzeźwy. I dobrze, tak trzymać. Ze zdziwieniem zauważam, że party zupełnie inaczej wygląda z pozycji człowieka trzeźwego, aniżeli z pozycji pełnoprawnego uczestnika. Może lepiej byłoby pójść na całość, ale tak jak teraz też można żyć.
Puszczam im kasetę z muzyką lat sześćdziesiątych co dodatkowo podkręca nastrój.
Jak zwykle pierwszy do tańca rusza Lechu zapraszając Ewę. Stachu woli zająć się kantówką, a mnie porywa Basia. Zawsze ta sama, szalona Basia. Pełna werwy i humoru.
Ja też jestem w świetnym nastroju mimo, że nie piję wcale. Pierwsza szklaneczka musi mi wystarczyć na całą imprezę.
Dawniej właściwie żadna impreza nie mogła obyć się bez alkoholu, ale w tej chwili wydaje mi się, że można bez niego żyć. Chociaż, po cichu sobie mówię, że lekki rausz na pewno by mi nie zaszkodził. Jednakże mam jeszcze te trochę silnej woli i się powstrzymuję. Jutro mam bardzo dużo do załatwiania i omawiania z dyrektorem Jasiakiem, dlatego muszę być w pełni sił na to spotkanie. Nadmiar łyskacza mógłby tylko zaszkodzić.
Kiedy robi się przerwa w tańcach postanawiam przypuścić atak na Stacha. Chodzi mi o prace spawalnicze.
Stachu, chociaż podpity, kiedy słyszy o sprawach poważnych sam też poważnieje.
- Czego właściwie oczekujesz? pyta.
- Chodzi mi, żeby zrobić to jak najtaniej. Nie sztuka zamówić stocznię, która skasuje olbrzymie pieniądze. Muszę ten statek doprowadzić do takiego stanu, żeby mógł wrócić do eksploatacji, ale nie mogę za dużo wydać, bo sprawa zrobi się nieopłacalna. Liczy się każdy grosz.
- No cóż, nie jestem instytucją charytatywną, ale możemy zrobić w ten sposób, że podeślę ci kilku swoich ludzi. Tych najlepszych. Powiem im, że to robota dla znajomego. Wezmą moje spawarki, cały mój sprzęt i ja za to nie wezmę ani grosza. Wydasz tylko tyle, ile z nimi uzgodnisz. Będzie o wiele taniej, aniżeli robić to oficjalnie przez firmę. Materiały masz?
- Blachę tak, ale elektrod i gazów nie za wiele.
- Dobrze, przywiozą moje. To też nie wyniesie dużo, bo wszystko kupuję po hurtowych cenach. Od kiedy mogą zaczynać?
- Najlepiej od jutra. W każdym razie jak najszybciej.
- Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany? No dobra. Zadzwonię do ciebie jutro. Najpierw zorientuję się czy mamy w ogóle jakieś luzy. Zadowolony?
- No pewnie. Masz za to u mnie stałą przepustkę do tego baru.
- A propos tego baru. To znaczy tego salonu. Czy nie wydaje ci się, że to wspaniałe miejsce na jakieś party?
- Właśnie dlatego zaproponowałem, żebyście tu przyszli.
- A nie chciałbyś tego wynająć? To znaczy nie na stałe, ale na kolejną imprezę. Niedługo mamy dziesięciolecie ślubu i zamierzamy zaprosić gości, tak gdzieś w porywach do trzydziestu osób. Początkowo chciałem wynająć knajpę, ale tutaj jest lepiej niż w knajpie. Zapłacę ci tyle co bym musiał dać knajpiarzowi.
- Nie wygłupiaj się, nie musisz nic płacić. Powiedz tylko kiedy i daj mi listę zaproszonych gości, bo za każdym razem muszę to załatwiać na bramie.
- Załatwione. W sobotę za dwa tygodnie. Pilnuj nam tego terminu, nie wynajmij komu innemu. Mam nadzieję, że nie wypłyniesz do tego czasu?
- Nie ma mowy, chociaż bardzo bym chciał - pomyślałem, że nawet gdyby statek był gotowy, to i tak nigdzie nie wypłynę, bo nie mam świadectwa zdrowia.
- Co gruba? Dobrze to sobie obmyśliłem? Fajnie tu jest, co nie? Stachu  spogląda na Ewę.
- Ty Stasiu zawsze masz rację - szablonowo odpowiada Ewa, ale widziałem, że również i jej spodobał się ten pomysł. Mieli wielu znajomych wywodzących się z różnych kręgów nie związanych z morzem i bal na statku mógłby być urozmaiceniem.
- Czy mam załatwiać całe menu, alkohole napoje i tak dalej? I co w ogóle chcielibyście mieć do jedzenia?
- Podjąłbyś się tego? Tak by było najlepiej. Przyszlibyśmy na gotowe - odrzekł.
- Ja mam lepszy pomysł. Niech tym się zajmie Maryla. Jej to wyjdzie najlepiej.
Maryla była ich pomocą domową od wielu lat. Prawie rodziną, na którą zawsze mogli liczyć i polegać na niej.
- Na trzydzieści osób to sama nie da rady, ale zdaje się, że żona mojego bosmana jest chętna na takie przyjęcia. Coś tam się razem wymyśli. Pamiętaj tylko o tej liście gości, żeby potem nie było kłopotów na bramie.
- Pamiętam, ale kłopotów i tak nie będzie. Chyba mnie nie znasz - kończy Stachu.
Mam więc już załatwionych spawaczy. Jak dobrze pójdzie, to w tydzień lub dwa połatają wszystko, co pokazał mi Tomek.
- Cholera, czyżby wszystko mi tak łatwo miało pójść? myślę, ale tak naprawdę wiem, że to tylko złudzenie.
Trochę rozluźniony zabawą wszystko widzę w lepszym świetle, aniżeli na to zasługuje. Póki co nie widziałem na statku ani jednego spawacza. Na razie to tylko projekty przy szklance łyskacza. Zresztą jeszcze raz powtarzam sobie, że pewnie prawdziwe problemy zaczną się, kiedy dojdzie do uruchamiania maszyny.
No, a gdy statek będzie już sprawny technicznie, to znalezienie dla niego dobrego ładunku. Muszę jutro szczególnie mocno piłować o to Jasiaka.
Zadowolony z tego, że mam już obietnicę od Stacha, postanawiam pójść za ciosem i wybadać sprawę ewentualnego pomocnika w maszynie.
Delikatnie wypytuję Lecha, czy nie mógłby mi kogoś polecić.
- No wiesz. Ludzi na zaokrętowanie czeka dużo. Tylko że  wszyscy chcą za kontraktowe stawki, a ty musisz wszystko zrobić gospodarczym sposobem. Sam bym ci pomógł, ale jutro idę do szpitala.
- Do szpitala, co się stało?
- Właściwie nic takiego. Chcę poddać się takiej ogólnej obserwacji i badaniom. Człowiek nie jest taki młody, więc trzeba być ostrożnym. Po wyjściu zaraz się do ciebie zgłoszę i może coś ci jeszcze doradzę. Na razie nie przychodzi mi nikt do głowy, kto by akurat był na lądzie. Chyba trzeba po prostu wziąć książkę telefoniczną i podzwonić po kolegach, a nuż któryś jest akurat ma urlopie.
- Chyba tak zrobię. Zresztą i tak będę jutro w biurze, to zapytam PŻO, czy może sami mi kogoś dadzą.
W tym momencie z kasety dobiegają słowa:
- Nikt na świecie nie wie.
Stachu natychmiast podchwytuje: że się kocham w Ewie, a sama kochana czyli Ewa zrywa się i ciągnie wszystkich do tańca.
Tak cię bawimy do północy. Potem Ewa swoim autem zabiera Lechów, a ja maluchem wracam do domu.
Tym razem, gdy dotarłem do siebie, żona już smacznie spała, więc nie hałasując poszedłem spać, żeby wypocząć przed jutrzejszą wizytą w jaskini lwa, czyli u Jasiaka.

 8









Poniedziałek, drugi tydzień
Rano wstaję w dobrym humorze. Jestem wypoczęty, wyspany i pełen energii. Żona też jest w jakimś dobrym nastroju i nawet pozwala się po drodze do Gdańska zawieźć do pracy. Parkuję przed budynkiem PŻO tym razem bez trudu znajdując miejsce. Kiedy docieram do sekretariatu Jasiaka spotyka mnie niemiłe rozczarowanie. Nie ma go w pracy. Dzwonił, że jest chory, ale jest nadzieja, że do jutra wydobrzeje.
Jestem zły jak cholera. Rozczarowanie wyraźnie maluje się na mojej twarzy, bo aż sekretarka patrzy na mnie zaniepokojona. W końcu wychodzę na korytarz i nagle czuję się całkiem rozbity.
Jestem kompletnie nie przygotowany na rozczarowania. Taki właśnie, a nie inny mój charakter był w dużej mierze przyczyną moich poprzednich kłopotów. Cóż, trudno przyjdę tu jutro, a dzisiaj pociągnę dalej robotę. Wykorzystam ten dodatkowy czas dobrze. Z tym, że z kolei jutro stracę dzień w biurze. Po chwili zastanawiam się i nagle zdaję sobie sprawę, że nie będzie to przecież czas zmarnowany. To co będę omawiał z Jasiakiem na pewno stratą czasu nie będzie, gdyż tak czy inaczej musimy to zrobić. Zdaję sobie sprawę, że w dużym stopniu moja praca będzie teraz polegać na uzgadnianiu różnych spraw.
Kieruję się w stronę kadrowca, gdy nagle słyszę, że otwierają się za mną drzwi. Odwracam się i widzę, że sekretarka Jasiaka kiwa na mnie palcem.
- Akurat dzwoni dyrektor, niech pan podejdzie.
Wracam więc do jej pokoju i rozmawiam z Jasiakiem. A on jak gdyby wyczuł, że będę bardzo rozczarowany, gdyż proponuje żebym do niego zajrzał. Co prawda nadal leży, ale już się lepiej czuje, więc możemy spokojnie porozmawiać.
- Tu u mnie będzie nawet lepiej, gdyż nikt nie będzie nam przeszkadzać. Żadnych niespodziewanych wizyt, żadnych telefonów. Niech pan wpadnie, powiedzmy, za godzinę.
To akurat mi pasuje, gdyż tyle czasu pewnie mi zejdzie w kadrach. Zapisuję jeszcze adres i dobrze się składa, gdyż jest to nie daleko. Pójdę tam na piechotę.
Od razu poprawia mi się humor. Stwierdzam że jednak nadal jestem bardzo podatny na zmiany nastrojów. Najważniejsze jest w tym to, żeby im się zbytnio nie poddawać. To znaczy, panować nad nimi i wszystko będzie w porządku.
Idę do pokoju kadrowca i proszę go o pomoc w odnalezieniu jakiegoś dobrego mechanika, który by do mnie zaokrętował.
Oczywiście jest takich dosyć dużo na lądzie. Kadrowiec dysponuje wieloma telefonami. W tym nie tylko własnych pracowników PŻO, ale także tak zwanych wolnych strzelców. PŻO poszło śladem wielu innych dawnych dużych przedsiębiorstw armatorskich i stara się pośredniczyć w okrętowaniu załóg na statki innych armatorów polskich i zagranicznych. Dlatego posiada w swojej bazie sporo danych innych marynarzy niż własnych pracowników. Oczywiście nadal na pierwszym miejscu jest obsługa własnych statków, oraz w pierwszej kolejności pracę dostają właśni ludzie, ale jest również sporo innych kontraktów.
Przez dobre pół godziny notuję sobie ewentualnych kandydatów, głównie polując na swoich dawnych znajomych. Wykonuję od razu kilka telefonów, ale na razie bez skutku. Nie chcę nadużywać grzeczności kadrowca, więc decyduję się wieczorem wznowić polowanie od siebie z domu.
Idę na piechotę do Jasiaka który, jak się okazuje, zdecydował się wstać z łóżka i sam mi otwiera. Wygląda rzeczywiście fatalnie. Jest jakiś blady i prawie przeźroczysty. Zdecydowanie nie sprawia wrażenia, że się dekuje w domu, ale naprawdę jest po chorobie.
Częstuje mnie ulubioną kawą Gajos, to znaczy Pedros i zaczynamy rozmowę.
- Przede wszystkim, drogi kapitanie, jaka jest pana decyzja?
- Oczywiście tak. Biorę to, a właściwie już wziąłem.
- No tak. Byłem tego pewien, ale dla formalności musi mi pan to potwierdzić.
- Potwierdzam.
- Dobrze. Zaraz zaczniemy omawiać jak właściwie powinna wyglądać pana, że tak powiem firma, ale najpierw proszę o trochę informacji. Powiedział pan, że już pan to wziął. Czy mam rozumieć, że ruszył pan konkretnie z robotą?
- Oczywiście. Ruszyłem zaraz pierwszego dnia, wtedy kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, czyli w ostatnią środę.
- No i co nie jest pan przerażony?
- Jestem i nie jestem. Z jednej strony przekonałem się, że czeka mnie kupa roboty, a statek jest dosyć mocno zapuszczony, ale z drugiej doszedłem do wniosku, że nie patrząc na to ile tej roboty jest do zrobienia, trzeba się za nią od razu zabrać i nie zwracać uwagi na to, że wydaje się, że jej nie ubywa. Mogłem, albo być przerażony i wycofać się, albo nawet i nie wycofać, tylko narzekać i powoli się posuwać do przodu bez zapału, energii i przekonania. Drugą metodą było założyć, że musi się udać i tylko trzeba bardzo chcieć no i oczywiście zakasać rękawy i ruszyć z robotą od razu. Uznałem, że chociaż do zrobienia jest dużo, to nie jest to  porywanie się z motyką na słońce, ale zadanie może trochę trudne, ale możliwe do wykonania.
- No dobra. Cieszy mnie pana entuzjazm i prawdę mówiąc nie byłem pewien czy pan go w sobie tyle znajdzie. Tym większa radość, że jednak tak. Co pan zdziałał do tej pory?
- Na razie rozpocząłem trochę konserwację na pokładzie. To znaczy zarówno stukanie rdzy jak i smarowanie wszystkich urządzeń. Sprawdziłem dokładnie stan ładowni i pokryw lukowych. Wszystko działa. Ponadto sprawdziłem wszystkie urządzenia nawigacyjne i mam spis czego brakuje. A także sprawdziłem szalupy i spisałem co trzeba w nich uzupełnić.
- Widzę, że potrafi pan złapać byka za rogi. Jeśli już mowa o wyposażeniu, to ciągle mamy jeszcze trochę zapasów w magazynach. Sprzedając statki staraliśmy się z nich trochę wyposażenia zabrać. Głównie zawdzięczamy to zaradności naszych załóg, które wystarczająco cierpiały z powodu sprzedaży statku, więc starały się uratować co tylko się udało przed puszczeniem go do ludzi.
- Właśnie chciałem o to spytać. Wybiorę się to uzgodnić do magazynu, jak tylko znajdę trochę czasu.
- Mogę panu pomóc. Proszę dać mi te listy, a ja postaram się, żeby magazynier przygotował co tylko się da. Potem pan tylko sprawdzi, czy wszystko jest w dobrym stanie i to co pan wybierze jakoś podrzucimy panu na statek.
- Mam tylko jedną kopię.
- Ale ja mam tu faks i użyjemy go jako kopiarki. Jutro wezmę to ze sobą do pracy. Mógłbym to wysłać faksem, ale my tu teraz oszczędzamy nawet na tym. Bez takiego reżimu nie byłoby nas już wcale na powierzchni morza. No muszę przyznać, że sporo pan zrobił.
- To jeszcze nie wszystko. Uzgodniłem z PRSem zakres napraw potrzebnych, żeby mogli wydać nam wszystkie certyfikaty.
- Świetnie, ale z tego wynika, że zaraz przyjdzie do pana jakiś rachunek. Musimy założyć panu konto i w ogóle musi powstać firma.  Ale o tym, jak już mówiłem, zaraz będziemy dyskutować.
- Na razie nie będzie żadnego rachunku. Rachunki będą dopiero za inspekcje.
- Ale jeżeli nie będzie pan przygotowany, to tych inspekcji będzie co najmniej kilka i za każdą trzeba będzie zapłacić.
- Będę przygotowany. Po prostu PRS nie będzie liczył za tą inspekcję, którą zrobił wczoraj, żeby uzgodnić zakres napraw. Trafiłem na kolegę, który potraktował mnie właśnie po koleżeńsku.
- Świetnie pan sobie radzi.
- Dziękuję. Mam też już obiecanych ludzi, którzy zrobią wszystkie roboty blaszane. To są spawacze z uprawnieniami PRS.
- No tutaj to wyda pan trochę grosza, ale chyba nie da się tego uniknąć.
- Muszę powiedzieć, że może tutaj też nie będzie zbyt drogo. Na razie mam opłacić tylko za robociznę bezpośrednio spawaczom. Firma nie weźmie ani grosza zysku. Materiały też dostanę od nich po cenach hurtowych. Zresztą część już mam.
- Wie pan co? Wtedy gdy mówiłem, że statek trzeba uruchomić domowym, nazwijmy to sposobem, to miałem na myśli właśnie to co pan robi. Właśnie o to mi chodziło, panie kapitanie.
- Tak, rozumiem. I to tyle. Przede mną najtrudniejsze sprawy techniczne. Nie mam pojęcia o tym i potrzebuję dobrego starszego mechanika. Dlatego prosiłbym o jak najszybsze podesłanie kogoś. Na razie przeglądałem nazwiska, ale jeszcze nikogo nie upatrzyłem.
- A to już pana sprawa, panie kapitanie.
- Słucham?
- Skoro jest pan niezależną firmą, to pana sprawą jest znaleźć kogoś, kto w maszynie zrobi to co pan zrobił na pokładzie. Gdybyśmy to mieli robić tradycyjnie, czyli obsadzić statek załogą, a potem wołać stocznie, serwisy, warsztaty i tak dalej, to z niczym byśmy nie ruszyli. Zaczął pan dobrze, a nawet bez cienia przesady, bardzo dobrze. Ale dotyczy to wszystkiego. Jeżeli damy panu naszego starszego mechanika, to trzeba będzie mu płacić te cztery tysiące zielonych pensji. A przy okazji, kto panu stuka te pokłady i inne elementy?
- Złapałem harcerzy. Dla nas jest to bardzo tanio, ale oni i tak są zadowoleni, bo nie mogli znaleźć żadnej roboty.
- Nie chciał pan wziąć naszych marynarzy czekających na zatrudnienie? Przecież to fachowcy.
- Zgadza się, ale to by mnie wyniosło bardzo drogo. Mam jednego bosmana, a on już pokieruje tą młodzieżą i na pewno zrobią dużo dobrego.
- Niech pan to samo zastosuje  w odniesieniu do mechaników. Nie brać zawodowców, bo to bardzo drogie, ale działać podobnie jak pan sobie poradził na pokładzie.
- Gdyby nie mój szacunek dla pana dyrektorze, to bym się roześmiał. Na pokładzie robią harcerze ponieważ pilnuje ich bosman, a gdyby nawet bosman nawalił, to ja mogę nimi pokierować. To proste. Sam byłem marynarzem, starszym marynarzem, oficerem i te wszystkie sprawy znam. Jeżeli coś im nie wyjdzie, to jestem w stanie im pomóc, wyjaśnić czy nawet zrobić za nich. Ale niestety nie jestem mechanikiem. Jeżeli nie dostanę mechanika z prawdziwego zdarzenia, to nie uruchomię niczego w siłowni. Mogę ją pozamiatać lub ewentualnie pomalować harcerskimi siłami, ale nic więcej. Tak, jak pan wspominał panie dyrektorze, jestem entuzjastą, ale jednocześnie nie jestem zdolny do wykonania cudów.
- Oczywiście panie kapitanie. Mówiąc o tym, że ma pan sam poradzić sobie z maszyną miałem na myśli, żeby dobrał pan sobie ludzi, a nie żeby robił pan wszystko samemu. Myślę, że pan to zrobi i wobec tego proponuję zmienić temat i omówić formę pana działalności.
- Czekam na to, a jeszcze bardziej na to, co dalej.
- Czyli?
- Jak już statek będzie mógł wypłynąć. To znaczy będzie wyremontowany, będzie posiadał wszystkie niezbędne certyfikaty i inne papiery, to co z nim będzie się działo? Będzie tak sobie stał przy nabrzeżu czy co?
- Ależ skąd. Znajdziemy mu zatrudnienie.
- No właśnie i to jest temat, z którym do pana przyszedłem. Zgodziłem się być armatorem, bo z początku wydawało mi się, że do tego wystarczy posiadać statek, ale przecież jeszcze ten statek musi mieć ładunki, żeby na siebie mógł zarobić.
- Tak, ma pan rację. Nie sztuka jest mieć statek. Problem pojawia się, gdy trzeba znaleźć dla niego zatrudnienie. Powiem jeszcze tylko kilka słów o niebezpieczeństwach jakie mogą na pana czekać, a których stosunkowo łatwo można uniknąć. To wszystko na podstawie naszych doświadczeń tutaj w PŻO.
- Zamieniam się w słuch.
- Otóż wspomniał pan o starszych mechanikach. Nie obrażając mnóstwa prawdziwych dobrych marynarzy, muszę jednak stwierdzić, że masę wysokiej klasy fachowców odeszło z naszej firmy. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy zaczęliśmy sprzedawać statki, żeby spłacać długi. Wtedy bardzo wydłużyła się kolejka do okrętowania i niestety nasi mustrowacze znaleźli sposób na szybkie pieniądze. Po prostu zaczęli brać łapówki za zaokrętowanie. Niby, że podpłacenie jegomościa gwarantowało szybkie dostanie się statek. Problem tylko w tym, że oni nabrali tyle łapówek, że niemożliwe było szybkie znalezienie dla kogokolwiek statku, skoro było ich coraz mniej. Kolejka tych, co podpłacili zrobiła się bardzo długa. Powstał kompletny galimatias. Ale to nie trwało wiecznie. Mnóstwo dobrych oficerów i mechaników, a zwłaszcza z tych, którzy nie mieli kłopotów z językiem angielskim, znalazło pracę na obcych statkach. U nas pozostało już nieco mniej tych fachowców z prawdziwego zdarzenia, chociaż tacy też oczywiście są.
- Wiem, że tak było. A nawet pamiętam wypadek, gdy chciałem się pozbyć jakiegoś starszego marynarza, bo niezbyt dobrze pracował. No i on mi wtedy, że przecież on musiał zapłacić, żeby dostać się na ten statek i jak go wyrzucę, to nie będzie miał z czego żyć.
- I co, wyrzucił go pan?
- Nie, bo nie chciałem mieć go na sumieniu. A swoją drogą, to o tych przekrętach mówili wszyscy. Skoro jednak i dyrekcja o tym wiedziała, to dlaczego się z nimi nie rozprawiono?
- Długo by mówić. Nikt nikogo za rękę nie złapał. Może dzielili się z kim tam było potrzeba. Poza tym czasami tak się robi. Przymyka się oczy na krętactwa faceta, bo swoją robotę robi bardzo dobrze. Nie zawsze uczciwy jest lepszy. Uczciwy może być takim cholernym dupkiem, że swoją niewiedzą i brakiem doświadczenia narobi więcej szkód niż skorumpowany fachowiec.
- Nie sądzę, że to była tak trudna sztuka kompletować załogi skoro, jak pan twierdzi, można było przebierać w ludziach jak w ulęgałkach.
- Teraz już nie i dlatego proponuję panu dobrze się przyjrzeć kandydatowi na mechanika. A propos jeszcze tych mustrowaczy. Ci najgorsi sami się zwolnili, gdy skończył się interes. Mało tego odchodząc zabrali ze sobą olbrzymie bazy danych o ludziach i wykorzystywali to w swoich nowych miejscach pracy.
- Na przykład?
- Na przykład w zagranicznych firmach ubezpieczeniowych. Wiadomo, że marynarze na kontraktach nie objęci są ZUSem, a więc muszą się gdzieś ubezpieczyć prywatnie. Wtedy takiemu klarkowi bardzo przydają się adresy i telefony. Jeszcze powiem panu, że równie duże kłopoty mieliśmy z innymi pracownikami. Pewnie nawet większe. Mustrowacze, brutalnie mówiąc, nie wyciągali pieniędzy z kieszeni PŻO, tylko od marynarzy. Inaczej było z inspektorami technicznymi, którzy nagle zaczęli zlecać różne roboty prywatnym firmom. Otrzymywali za to prowizje. Mało tego, podpisywali rachunki na wykonanie znacznie większej ilości prac niż miały miejsce w rzeczywistości. Na przykład podpisali dwa razy więcej wymalowanych metrów kwadratowych niż było to w rzeczywistości, czy też dwa razy tyle metrów bieżących rur do wymiany i tak dalej. My płaciliśmy za te rachunki. Te i temu podobne przekręty pomogły topić naszą firmę, nie mówiąc o innych niekorzystnych decyzjach, jak utrzymywanie na siłę nierentownych linii i tak dalej. Teraz jest trochę lepiej. Najgorsi odeszli albo sami się ich pozbyliśmy. Poza tym firma jest mniejsza i tym samym łatwiejsza do skontrolowania, ale i tak marnotrawstwo jest ogromne. Niech pan zwraca na to uwagę. Pilnując wszystkiego samemu ma pan szansę zejść z kosztami bardzo nisko. W dodatku robi pan wszystko tanio. Harcerze, znajomi spawacze i tak dalej. U nas byłoby to niemożliwe, nie mówiąc już o wyciekaniu pieniędzy poza PŻO.
- Z kosztami sobie poradzę. Będę tak niskie jak to tylko będzie możliwe, ale chodzi też o wpływy, czyli o zatrudnienie statku.
- Właśnie tutaj będę mógł panu pomóc. Jest sporo ładunków, które my jako PŻO odrzucamy, gdyż są niskopłatne. Przy naszych wysokich kosztach własnych po prostu nie opłaca się ich brać, ale co innego z pana statkiem. Pan może na tym sporo zarobić. Mogę pana zapewnić, że takich ładunków znajdziemy panu sporo. Niech pan się nie obawia, pana statek będzie pływał.
- To byłoby świetnie, tylko jeszcze na jakich zasadach to miałoby się odbywać.
- Właśnie teraz musimy omówić formę pana przedsiębiorstwa.
No więc zaczęliśmy omawiać zasady działania mojej firmy. Wszystko to było tak skomplikowane, że pewnie opisanie tego w dokładny sposób zajęłoby pół tej książki.
Dyskutowaliśmy przez kilka godzin rozpatrując różne warianty. Czasami miałem wrażenie, że Jasiak chce mnie wkuplować w jakiś niejasny interes. Potem to się wyjaśniało.
Później wydawało mi się, że to właściwie on chce zrobić interes na Polance, a ja jestem tylko podstawionym osiołkiem. Potem jeszcze zdawało mi się, że on po prostu chce sobie i innym udowodnić, że można w Polsce jeszcze zrobić interes na żegludze.
A wreszcie pomyślałem, że ta Polanka to ma być taki pomnik dla niego samego. Ostatecznie niedługo odchodził na emeryturę i pewnie miałby dużą satysfakcję, jeżeli dzięki jego pomysłowi i jego zaangażowaniu w sprawę stało się coś dobrego.
Ta ostatnia wersja była najbardziej prawdopodobna. Z tym, że Jasiak bardzo mocno chciał pociągać za sznurki. Niby miała to być moja firma, ale praktycznie wyglądało na to, że on ma ochotę wszystkim dyrygować. Mnie obdarzał robotą, kłopotami i odpowiedzialnością, a sam kierował. Słowem kapitan odpowiada, a Jasiak rządzi.
Coś jak gdyby Krzaklewski zza pleców Buzka.
Nie bardzo mi się to podobało, ale w końcu Jasiak uspokoił mnie, że mimo iż zapewne będzie miał takie skłonności, to jednak ostateczne decyzje będą należały do mnie, a przynajmniej będą ze mną uzgodnione. Oczywiście była to do pewnego stopnia fikcja skoro miałem być zależny finansowo od PŻO. Wiadomo, że ten kto daje pieniądze ten ma dużo, jeżeli nie wszystko, do powiedzenia.
Idea całego przedsiębiorstwa armatorskiego sprowadzała się do tego, że dostawałem statek w bare boat czarter z odroczonymi terminami płatności stawek czarterowych. Ponadto miałem otrzymać pieniądze na rozruch. Było to na zasadzie pożyczki, którą miałem zwrócić, a właściwie regularnie spłacać ze spodziewanych zysków. Oprocentowanie miało wynosić tyle, ile aktualne depozyty terminowe w Banku PKO BP. Po prostu Jasiak, czy też właściwie PŻO nie chciało na mnie zarabiać, ale też i nie dopłacać.
W sumie oznaczało to, że mimo iż mam korzystny kredyt, to po to, żeby się niego wygrzebać, powinienem ponosić jak najmniejsze koszty, żeby nie urósł on w nieskończoność.
PŻO też wiele nie ryzykowało, gdyż zastrzegało sobie przyglądanie się moim wydatkom. Gdybym ich pieniądze przepuszczał, to po prostu przestaliby dawać, a wkład bez trudu ściągnęli przy pomocy komornika. Poza tym cały czas podczas napraw wzrastała wartość statku, więc to też było dla nich swego rodzaju zabezpieczeniem. Chociaż może problematycznym, gdyż ceny statków zazwyczaj kształtowały się zgodnie z sytuacją rynkową i czasem trzeba było przyzwoity statek sprzedać za grosze, a czasem wydać majątek, żeby kupić starego trupa. Niemniej jednak mogli dosyć łatwo oceniać stan statku.
Omówiliśmy też cały szereg spraw organizacyjnych. Ja po prostu nie miałem pojęcia o prowadzeniu spraw technicznych, finansowych czy różnego rodzaju formalnościach jakich zawsze tysiące musi załatwić armator.  Tutaj też pomocą służył Jasiak. Obiecał w każdej sprawie wskazać mi właściwych doradców. Mieliby oni załatwiać dla mnie wiele spraw na zasadzie umowy zlecenia. Oczywiście pierwsze co sobie pomyślałem to to, że Jasiak szykuje fuchy swoim znajomkom, ale nawet gdyby tak było, to przecież nie mogłem do wszystkich spraw zatrudnić ludzi na stałe, bo rzeczywiście od razu bym się zrujnował.
Po ustaleniu wszystkiego zdążyłem do Urzędu Miejskiego, żeby zgłosić rozpoczęcie działalności gospodarczej. Było już za późno, żeby zarejestrować się jeszcze w Urzędzie Skarbowym i ZUSie, więc jako datę rozpoczęcia działalności przyjąłem następny dzień. Firma na razie została nazwana: Linia Żeglugowa Polanka z oficjalnym angielskim tłumaczeniem Polanka Shipping Lines.
Kiedy w końcu podjechałem pod bramę portu zbliżała się już czwarta. Z parkingu za wartownią ruszał akurat żółty maluch, z którego ukłoniła mi się  jakaś kobieta. Był to chyba znowu ten sam żółtek, którego spotkałem parę dni temu. Teraz też nie poznałem tajemniczej nieznajomej, ale przynajmniej z daleka jej się ukłoniłem, a właściwie odkłoniłem.
Przez chwilę patrzyłem za odjeżdżającym z ogromnym hukiem przepalonej rury wydechowej maluchem, ale nadal nie wiedziałem kto to. Zapewne zapamiętała mnie z widzenia któraś z dziewczyn pracujących w baraczku i tyle.
Przed statkiem przy trapie stali trzej młodzieńcy i czekali na mnie. Dałem im klucze, a sam poszedłem jeszcze porozmawiać z kierownikiem.
Akurat, już ubrany, wychodził ze swojego pokoju, ale widząc mnie cofnął się do środka i zaproponował kawę. Oczywiście miałem ochotę, ale z drugiej strony widziałem, że mu się spieszy, więc podziękowałem.
- Skąd pan wiedział, że pana szukam? spytał.
- Nie wiedziałem.
- Szukałem pana, a nawet dwa razy podchodziłem na statek, chociaż uważałem to za bezcelowe, skoro nikt się nie kręcił po pokładach.
- Byłem w PŻO dopinać sprawy z związane z przejęciem tego statku.
- A prawda, zapomniałem, i co jest pan już armatorem?
- Tak, z tym że od jutra. Dzisiaj nie zdążyłem się zarejestrować w Urzędzie Skarbowym.
- No tak. Bez tego ani rusz. Szukałem pana, ponieważ chcę się spytać, czy pan poważnie z tym party na statku.
- Oczywiście. Możemy coś zorganizować.
- No więc, dyrektor kupił ten pomysł, a nawet strasznie się do niego zapalił. W przyszłym tygodniku będziemy tu mieli sporą delegację, której chcemy zaproponować nocleg na statku i wieczorne przyjęcie. Co pan na to?
- Nie mogę powiedzieć nic innego niż tak. A kiedy konkretnie to miałoby być?
- No wie pan, panowie w delegacji nie lubią tracić niedziel, więc przyjadą tu w poniedziałek wieczorem. Droga podczas godzin pracy. Potem dwa dni tutaj, a droga powrotna znowu podczas godzin pracy i tydzień prawie z głowy.
- A więc  w poniedziałek. Dobrze. Proszę tylko powiedzieć czego pan oczekuje.
- Ma pan ich nakarmić i napoić i to wszystko. Występów im nie będziemy organizować. Ile osób może pan przenocować?
- Wygodnie dwanaście. Ale jeśli to konieczne, to jeszcze trochę po kabinach oficerów i załogi. Powiedzmy, góra dwadzieścia.
- Nie będzie takiej potrzeby. Przyjedzie właśnie dwanaście osób. Drugie tyle będzie miejscowych. To co da pan radę?
- To nie problem. Za ile mam właściwie to zorganizować. I muszę otrzymać trochę pieniędzy z góry, żeby zrobić odpowiednie zakupy.
- No tak, armator z pustymi kieszeniami. Trudno, takie dzisiaj czasy. Proponuję przeznaczyć po dwieście złotych na osobę. Powiedzmy pięć tysięcy. Dostanie pan to już jutro w kasie. Z tym, że wystawi pan nam rachunek. Jeżeli domowym, jak pan mówi, sposobem nakarmi pan towarzystwo za powiedzmy trzy tysiące, to pana sprawa. Chodzi o to, żeby niczego nie zabrakło. Myśli pan, że to wystarczy?
- Prawe mówiąc nie wiem. Nie mam doświadczenia.
- Powiedzmy sześć, albo nie, niech będzie siedem tysięcy, ale wtedy już nie płacimy osobno za nocleg. No co zgoda?
- Zgoda. I proszę się nie martwić Zorganizujemy to bardzo dobrze.
- Chciałem, żeby pomogła panu Monika, ale uciekła już do domu. Może jutro z nią pan wszystko omówi. Ona ma więcej doświadczenia, bo nie raz załatwiała nam takie sprawy, tylko że do tej pory zawsze było to w knajpie. Teraz po raz pierwszy na statku.
- Jutro idę do Izby Skarbowej, więc też się spóźnię, ale oczywiście zajrzę tutaj zaraz po przyjściu.
Nie musiałem dodawać, że  z dużą chęcią, bo Monika naprawdę mi się podobała. Przypomniałem sobie, że przyszedłem właściwie uzgodnić kontener na śmieci, a kierownik tylko machnął ręką.
- Jutro, lub pojutrze mają akurat przyjechać wymienić, to zatrzymają się na parę minut przy panu i wrzucicie wszystko, czego się chcecie pozbyć. To najmniejszy kłopot.
Wróciłem na statek. W międzyczasie dotarli tu już Antek i jeszcze dwóch młodzieńców. Jeden nowy, ale był już na liście, więc bez trudu dostał przepustkę.
Ruszyliśmy znowu z robotą. Dwóch smarowników dalej ciągnęło konserwację wszystkich ruchomych urządzeń, dwóch nadal stukało na dziobie, Antek kontynuował na masztach, a ja poszedłem do szalup. Porządnie je umyłem gorącą wodą i zeskrobałem luźną farbę. Następnego dnia miałem zamiar je pomalować. Zrobiło się już ciemno, więc gretingi malowałem już przy światłach. Gdy skończyłem była dopiero siódma, a chciałem jeszcze trochę porobić, więc przyniosłem dwa słońca na pokład szalupowy i powiesiłem je nad szalupami. Jak zwykle robiłem robotę w odwrotnej kolejności. Najpierw umyłem szalupy, a potem zabrałem się za skrobanie rdzy z żurawików. Na szczęście powyżej szalup nie było zbyt wielu pęcherzy rdzy, więc rozłożyłem w szalupie plastykową markizę i przez dwie godziny poradziłem sobie z jedną szalupą. Druga musiała pozostać na jutro.
W końcu zmęczony wróciłem do domu. Dopiero wieczorem przypomniałem sobie, że miałem od dzisiaj nocować na statku. Postanowiłem przenieść się tam następnego dnia. Od jutra, przez kilka dni, nie będę już musiał nigdzie jeździć, ani niczego załatwiać. Noclegi na statku będą miały więcej sensu.
Mówię żonie o tych planach, a ona oczywiście na to, że staram się jej unikać. Tak jak gdyby to nie ona zażądała rozwodu. Na szczęście nie dochodzi do kłótni. Wyjaśniam jej, że chodzi tylko o to, żeby nie tracić czasu na dojazdy i przebieranie się.
- Zrobisz jak zechcesz, ale powiem ci, że to naprawdę niewygodne, taki brak wiadomości. Przynajmniej mów kiedy wrócisz, a kiedy nie, żebym się nie niepokoiła. Rozwód, to jedna sprawa, a normalne stosunki między ludźmi, to druga. Ostatecznie byliśmy tyle lat razem - powiedziała.
- Masz rację.

 9











Następnego dnia jest już wtorek. Właśnie mija pierwszy tydzień od tej nieoczekiwanej propozycji Jasiaka, a ja jadę do Urzędu Skarbowego załatwić formalności. Potem ZUS. W końcu na statek, a właściwie do portu trafiam po trzynastej. Zdaję sobie sprawę, że teraz będzie mnie czekać coraz więcej takich wyjazdów. Najchętniej siedziałbym cały czas na statku i robił coś pożytecznego, ale po prostu nie da rady. Na szczęście od jutra Antek będzie już przychodził codziennie od samego rana. Przynajmniej dopilnuje gospodarstwa, wtedy gdy będę musiał gdzieś jechać.
Pierwsze co zauważam, gdy docieram do portu to to, że pod moim statkiem stoi kontener na śmieci.
Idę podziękować kierownikowi, a on tylko macha ręką.
- Był akurat wolny dźwig, więc przerzucił kontener bliżej pana. Tamten statek wyniósł wszystkie śmieci do czysta, a za kilka godzin wypływa, więc poradzi sobie bez kontenera. Jutro będzie on wymieniony, więc niech pan wyrzuci wszystko jak najszybciej, bo nowy kontener znowu pójdzie w tamto miejsce, trochę dalej od pana.
Widzę Monikę, więc chcę z nią trochę pouzgadniać, ale kierownik wysyła mnie do kasy, którą mają wkrótce zamknąć. Rzeczywiście, kasjerka wydaje mi siedem tysięcy i zaraz potem zamyka okienko. Wracam do Moniki i korzystając z tego, że akurat nie ma kierownika proponuję jej spotkanie wieczorem na mieście celem omówienia wszystkich przygotowań do imprezy.
- Można by to uzgodnić teraz, ale naprawdę mam tyle roboty na statku, że muszę wykorzystać każdą chwilę dziennego światła  - tłumaczę.
Oczywiście to nie prawda. Po prostu chcę się spotkać sam na sam, z atrakcyjną sekretarką. Pewnie zaraz wróci jej kierownik, dlatego tutaj nie ma specjalnie korzystnych warunków do rozmowy.
Widzę, że Monika trochę się waha, ale w końcu się zgadza. Chyba nie potrafię ukryć swego zadowolenia z jej zgody, bo patrzy na mnie rozbawiona, a w końcu mówi:
- Ale dlaczego pan udaje, że mnie nie zna?
- ?
- Zawsze pierwsza się panu kłaniam, a pan mi się ledwie odkłania.
Ach, to ona była w tym żółtym maluchu, zaskakuję. Mogłem się domyślić, ale naprawdę nie poznałem, z czego zaraz się tłumaczę i robi mi się głupio, bo w ogóle jestem nieśmiały z kobietami, a to tym bardziej mnie to wytrąca z równowagi. Zaczynam się jąkać i czerwienić jak dzieciak, który coś przeskrobał. Ale Monika lituje się nade mną i obraca to w żart. Umawiamy się na dwudziestą. Dzisiaj będę musiał zakończyć pracę wcześniej.
Idę na statek i wznawiam robotę przy żurawikach szalupowych.
W ciągu dwóch godzin ostukuję i oskrobuję rdzę na żurawikach drugiej szalupy. Na razie tylko w tej części, która jest ponad poziomem szalupy.
Potem zwijam brezent i wysypuję resztki farby i rdzy na pokład, który następnie zamiatam. Dzisiaj chcę już tylko malować, więc nie powinno się więcej nabrudzić.
Zaczynam od zaminiowania oskrobanych miejsc, a potem przynoszę resztki pomarańczowej farby. Maluję lewą szalupę miękkim, płaskim, szerokim pędzlem, do zakamarków dostając się pędzlem kątowym, zwanym przez marynarzy winklem.
Farba słabo kryje i korci mnie, żeby pociągnąć grubiej, ale przypominam sobie z dawnych czasów, że ta pomarańczowa farba sygnałowa jest szczególnie zdradliwa. Wystarczy trochę grubsza warstwa, żeby podczas schnięcia marszczyła się tworząc nieestetyczne kożuchy. W końcu decyduję się pomalować jedną ławeczkę grubiej, właśnie tak aby całkiem pokryło, a resztę cienko. Jutro ocenię. Jeśli ta gruba warstwa wyschnie równomiernie, to w drugiej szalupie zastosuję tą samą metodę i oszczędzę czasu na krycie drugą warstwą.
Pojawia się Antek oraz jeszcze czterech młodzieńców, którzy zaczynają robotę od wynoszenia śmieci do kontenera. Jest tego bardzo dużo, więc cała operacja zajmuje prawie dwie godziny. Antek zaś widząc, że kończy mi się farba wybiera się po pożyczkę, albo na jakąś wymianę na stojący przed naszym dziobem mały stateczek CPN.
Jakoż wraca po pół godzinie z puchą farby.
- Za co pan to przehandlował? pytam.
- Tym razem za darmo. Mają tej farby za dużo. I tak jeszcze zostało im na pomalowanie całości u siebie. Gdybyśmy nie zabrali ich nadwyżki, to po prostu by się u nich zestarzała. Można powiedzieć, że pomogliśmy im uniknąć marnotrawstwa.
- Bardzo szlachetnie z naszej strony. Prawda?
- Prawda, panie kapitanie. Pomogło mi też to, że spotkałem tam znajomka, ale chyba i bez tego daliby nam tę puszkę. Niech pan sobie wyobrazi, że bardzo mnie wypytywali o nasze plany. To znaczy o pana plany. Bardzo się tym interesują. W pozytywnym sensie.
- Ja też spotykam takie objawy. Ludzie naprawdę się cieszą jak ktoś zaczyna robić coś pożytecznego. Chyba każdy ma dosyć tego słuchania tylko o bankructwach i upadkach. Wszystko się nie opłaca, nic nie da rady i tak dalej.
- Chyba tak jest. Zwłaszcza jak się napatrzyli na to co się działo z naszą flotą. Mam na myśli nasze PŻO. Boże święty, żeby taką firmę przeputać. Głos się na głowie jeży, jak się o tym pomyśli.
- Nie potrafili się dostosować do gospodarki rynkowej.
- Nie potrafili się dostosować? Pan chyba raczy żartować panie kapitanie. Potrafili jak nikt inny, ale w sensie dbania o siebie. Rozkradli flotę na naszych oczach. Czy pan myśli, że ta przyspieszona sprzedaż była potrzebna. Skądże, wystarczyło może sprzedać kilka statków, żeby popłacić długi, a reszta już bez tych obciążeń długami mogła pływać i zarabiać. Celowo zaniżali wyniki, wpędzali linie  w straty, żeby potem za grosze sprzedać znajomkom, którzy dawali łapówki. Jeżeli zaniżyło się cenę sprzedaży statku o milion dolarów, to kupujący Grek czy Żyd bez zmrużenia oka i bez targowania mógł odpalić z tego sto tysięcy. Kilka statków i wszyscy przy żłobie są urządzeni do końca życia. Tak to się odbywało panie kapitanie.
- Co pan za defetyzm tu szerzy? Wierzy pan w te wszystkie plotki? Przecież dawno by ich pozamykali, gdyby rzeczywiście tak się działo.
- Niech pan nie będzie naiwny panie kapitanie. Właśnie z takich jak pan i ja, którzy byli uczciwi, najwięcej korzystali. Myśmy, póki się dało, starali się pracować normalnie, a oni ile tylko mogli to korzystali z tej pracy. Słyszał pan o przypadku serwisu SNA?
- Słyszałem. Zamknęli go, gdyż był nierentowny.
- Był nierentowny przy takim rozliczaniu jakie zastosowało PŻO. Krążył po flocie list do dyrekcji, a właściwie kopia listu, kierownika tej linii. Otóż PŻO naliczało tej linii za każdy dzień statku jedenaście tysięcy dolarów kosztów stałych. Przy takich kosztach stałych nie można było wyjść na swoje. Ale linia mogła podobnej, czy też tej samej, wielkości statek wyczarterować z wolnego rynku za pięć tysięcy dolarów. Ponad dwukrotnie taniej. Mało tego, oni byli gotowi odprowadzać za te swoje statki po siedem tysięcy na konto PŻO i wtedy byliby jeszcze rentowni. Ale PŻO uparło się przy jedenastu tysiącach.
- Czemu w takim razie nie wzięli statku z rynku za pięć tysięcy?
- Bo linia nie była autonomiczna. O wszystkim decydowała czapka. Zamknęli linię, bo nierentowna i opylili statki za bezcen. Mało tego, w tym samym czasie dwa siostrzane statki do tych właśnie z linii SNA były wyczarterowane na zewnątrz po cztery i pół tysiąca dolarów. Czyli PŻO obcym oddało statki za niewiele więcej niż ponad jedną trzecią ceny tego czego żądali od swoich. Jak więc ci z SNA mieli wyjść na plus? Kierownik proponował właśnie, że weźmie te dwa statki i da za nie po siedem tysięcy, ale nie, PŻO wolało zamknąć linię, a tamte statki nadal przynosiły zaledwie po cztery i pół tysiaka, a właściwie nie przynosiły, bo czarterujący zbankrutował i nie płacił. Statki chyba odzyskano, zresztą po to, żeby natychmiast je sprzedać, ale pieniądze za czarter, przynajmniej częściowo, przepadły. Taki interesy robiło PŻO i dlatego jest tym czym w tej chwili jest.
- To, co pan mówi, brzmi wręcz strasznie. Jeżeli jest w tym chociaż część prawdy, to wszyscy winni powinni siedzieć w pierdlu.
- Gdyby trzeba było zamknąć tych, którym się to należy, to zabrakłoby więzień. To była mafia. Wszystko było tak porozgałęziane i pouzależniane jedno od drugiego, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał tego tykać. Jedni, tacy jak my, starali się robić co tam można było dobrego. Inni, nieuczciwi przyłączali się do głównych rekinów, żeby pożerać odpadki z ich stołu. Taka jest prawda o PŻO.
- Może o dawnym. Teraz jest już lepiej. Przecież jakoś tam pływają.
- Jak już nie pozostało prawie nic do opylenia, to i nie opylają. Jeżeli uda nam się uruchomić ten statek i wyjść na plus, będzie to najlepszy dowód, że można było coś zrobić, tylko że się tego nie zrobiło.
- Dobra, panie Antku. Zamotywował mnie pan negatywnie, ale i tak nie zdusi pan we mnie zapału do tego projektu. Bierzemy się do roboty.
- Nie chciałem pana zniechęcać, tylko pokazać co z nami zrobili. Dlatego właśnie możemy liczyć na sukces, że dużo ludzi widzi w nas takich pozytywnych wariatów, którzy chcą ciągnąć sprawę, na którą mało kto by się pisał.
- Dobra, panie Antoni. Ciągnijmy tę sprawę.
No więc ciągnęliśmy. Młodzież wyniosła cały majdan na nabrzeże do kontenera, który przypominał teraz wieżę Eiffel’a oraz zabrali się za ostatnie już smarowniczki na statku. Bosman działał w linach, których sporo było do wymiany. Między innymi stalowe talie obu trapów. Ja zaś po raz drugi malowałem gretingi szalupowe.
Koło szóstej moi pomocnicy pojechali do domów, a ja jeszcze pracowałem do siódmej. Potem się wykąpałem, przebrałem i podążyłem na spotkanie z Moniką.
Jadąc odczuwałem na przemian lęk i przyjemne podniecenie.
Bardzo dawno nie umawiałem się z kobietą. A właściwie nie robiłem tego nigdy od kiedy poznałem moją obecną, a już wkrótce byłą żonę.
Lęk dlatego, że byłem bardzo nieśmiały, a w szczególności w stosunkach z kobietami i nie wiedziałem jak sobie poradzę na tej pierwszej randce. Podniecenie dlatego, że Monika za każdym razem, gdy ją ponownie zobaczyłem coraz bardziej mi się podobała i mimo swojej nieśmiałości liczyłem na to, że uda nam się zawiązać bliższą zażyłość.
Na miejsce przyjechałem kilka minut wcześniej, a Monika pojawiła się punktualnie o dwudziestej. Ponieważ spotkanie mieliśmy przed barem Niespodzianka, więc zaproponowałem, żeby wejść do środka na kawę.
Monika krótko oświadczyła:
- Jestem za - i weszła do środka.
Jak już wspominałem jestem nieśmiały i raczej małomówny i nie bardzo widziałem o czym dyskutować, więc na początku co chwila zapadało kłopotliwe milczenie.
Potem powoli się rozkręciłem, co zresztą było dla mnie typowe. Zawsze potrzebowałem trochę czasu, żeby dostosować się do takiej czy innej sytuacji. Muszę przyznać, że z dużą pomocą przyszła mi sama Monika, która była o wiele bardziej wygadana niż ja. No i jakoś to poszło. Właściwe ona sama mówiła niewiele, ale za to pytała. Ja po prostu nie bardzo wiedziałem o co ją spytać. No bo przecież nie mogłem jej pytać o ciekawe sytuacje z jej pracy przy monitorze komputera i za biureczkiem w przedpokoiku szefa. Wydawało mi się, zapewne niesłusznie, że nie ma w tym nic ciekawego.
Natomiast Monice, też zapewne niesłusznie, wydawało się, że na statku, w rejsach są same ciekawe sytuacje. O czym ja z kolei wiem, że nie jest to prawdą. Ale znowuż na przestrzeni lat uzbiera się tyle różnych wydarzeń, że właściwie jest o czym opowiadać. No więc, trochę jej poopowiadałem i z przyjemnością stwierdziłem,  że wydawała się być zainteresowana.
Gadaliśmy tak chyba z godzinę i nie padło ani słowo na temat przygotowań do imprezy zamówionej przez kierownika. I nie wynikało to z tego, że zapomniałem, ale wolałem zatrzymać to sobie jako pretekst do następnego spotkania.
Im dłużej siedziałem z Moniką tym bardziej mi się podobała. Była naprawdę ładna i bardzo szczupła, taka właśnie jak lubię. Jedyne co wydawało się w nadmiarze to były te jej piersi. Naprawdę bardzo duże i bardzo ładne. Sprytna szelma wiedziała o tym i na naszą randkę włożyła bluzkę z takim dekoltem, żebym mógł się im dokładniej przyjrzeć. Zniknął gdzieś krzyżyk a’la Kalina Jędrusik, a piersi były na tyle na wierzchu, że gdy pochyliłem się bardziej do przodu, to mogłem zobaczyć brązowe granice brodawek. Byłem w rozterce, gdyż miałem straszną chęć zaglądnąć do tego zachęcającego dekoltu, ale jednocześnie okropnie krępowałem się pokazywać moją łysinę trochę w stylu Wladimir Putin. Po prostu jako tako wyglądałem na wprost, ale to złudne wrażenie mijało gdy się pochylałem do przodu i wyeksponowywałem rzadzizny na czubku głowy.
No więc starałem się zaglądać w stanik Moniki jednocześnie nie pokazując jej nagiej prawdy o sobie.
Nie przychodziło mi wcale do głowy, że wygląd mojej łysiny zna ona doskonale, gdyż ogląda ją niejako z zewnątrz, a ja nie mam takiej możliwości.
Jeszcze jedna rzecz, która mnie trochę zaskoczyła. Otóż gdy sztampowo spytałem ją co sobie życzy do picia, byłem przekonany, że dotyczy tego czy jest to kawa, czy herbata czy też coś zimnego. Monika natomiast zażądała tequili.
Tak mnie to zaskoczyło, że nawet spytałem czy nie boi się prowadzić, ale zmyła mnie tym, że nie jest samochodem, a bezpieczny powrót do domu, to chyba jej zapewnię.
- Zdaje się, że jest pan doskonałym abstynentem - dodała.
- Wprost przeciwnie. Mam kłopoty związane z alkoholem, ale wolałbym, przynajmniej na razie, nie mówić na ten temat - odrzekłem.
- No dobrze. Nie mówmy na ten temat. Ja z kolei nie mam problemów, więc poproszę jedną tequilę. Przynajmniej na razie jedną.
Tak się zaczęło spotkanie, a zanim się zakończyło były jeszcze dwie tequile. Monika wydawała się przyjmować je bardzo dobrze, wręcz naturalnie. Możnaby powiedzieć, że wchodziły w nią bardzo miękko.
W końcu zamknęli Niespodziankę i musieliśmy wychodzić. Monika była we wspaniałym nastroju w czym zapewne pomogły jej trzy tequile. Ja też świetnie się czułem. Nie wydawało mi się, żebym coś na rozrabiał, czy też czymś rozczarował Monikę, a to już było sukcesem.
W trakcie tego spotkania zacząłem nabierać coraz większej ochoty na nią. Po prostu teraz już jej pragnąłem, chociaż przedtem wydawało mi się, że będzie to tylko takie spotkanie dla przyjemności obojga.
Ordynarnie mówiąc miałem normalnie ochotę ją przelecieć nie patrząc na to, że byłem żonaty. Zresztą to akurat najmniej mnie krępowało, gdyż moja żona przecież zażądała rozwodu i tak naprawdę, to małżeństwem byliśmy tylko na papierze.
Miałem okropną ochotę ją przelecieć i teraz gdy piszę te słowa i mogę ocenić tamtą sytuację z perspektywy czasu, wiem że było to całkiem realne. Niestety na przeszkodzie stanęła mi moja nieśmiałość i w ogóle kult dla kobiet w jakim zostałem wychowany. Po prostu nie miałem śmiałości nawet napomknąć na ten temat.
Gdy zamknęli Niespodziankę udałem, że przypomniałem sobie o planowanych zakupach na imprezę dla delegacji. Zaproponowałem,  że skoro zamykają nam bar, to najlepiej pojechać do mnie na statek, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał.
- No i co będziemy robili na tym statku?
- No spiszemy wszystko co potrzeba kupić czy zamówić. Po prostu wszystko poustalamy.
- Mało ciekawa propozycja mój panie. Mieliśmy to zrobić właśnie tutaj, ale cały czas mnie zagadywałeś.
- No to jedźmy do mnie.
- Szybki jesteś, wiesz? Nie myśl sobie, że jestem taka. Za pierwszym razem, kto to widział?
Oczywiście moja nieśmiałość nie pozwoliła mi dowiedzieć się co to mogłoby być za pierwszym razem. Cholerna nieśmiałość zawsze prowadziła do tego, że traciłem to co wydawało się być w zasięgu ręki.
Powiedziała mi jeszcze tylko, żebym zadzwonił jak będę miał czas, to się umówimy i naprawdę wszystko ustalimy.
Skończyło się na tym, że odwiozłem Monikę pod jej dom, a na pożegnanie udzielono mi pocałunku, który chyba stanowił dla Moniki normalną formę rozstania się po randce.
Wyglądało to w ten sposób, że gdy korzystając z ciemności panujących pod jej blokiem pochyliłem się ku niej właśnie z nadzieją, że może uda mi się ją pocałować, ona sama jak gdyby wypięła swoje słodkie usta do mnie i szepnęła:
- No daj pysia - i po krótkim cmoku zniknęła za szklanymi drzwiami.
Ja, jak to ja, zanim się obudziłem, to jej już dawno nie było, a sam dotykałem swoich ust ręką i zastanawiałem się, czy naprawdę jeszcze przed minutą przycisnęły się do nich usta Moniki.
Moja ślamazarność została ukarana tym, że po powrocie do domu i po udaniu się do łóżeczka na spoczynek nie mogłem zasnąć, gdyż moja wyobraźnia była cała naładowana gorącymi, dozwolonymi od osiemnastu lat scenami z Moniką.
Dla porządku wspomnę, że największą niespodziankę sprawiłem żonie, która myślała, że będę spać na statku.
Dla mnie ona też była pewnego rodzaju niespodzianką, gdyż siedziała w domu i oglądała jakiś durny Talk Show  w telewizji, ale była przy tym całkiem sama. Dziwne, zważywszy na to, że po raz pierwszy miała mieć wolną chatę.
No, ale to nie był mój problem, więc pogadawszy z nią przez chwilę na idiotycznie niezobowiązujące tematy poszedłem spać.
Gdy rano wstałem, żona przypomniała sobie, że dzwonił do mnie Jasiak. Podobno prosił o kontakt, gdyż coś dla mnie miał. Domyśliłem się, że pewnie chodzi o to, że znaleźli coś z mojej listy zamówień w swoich magazynach.
Zdecydowałem się jednak pojechać najpierw do portu. Po pierwsze Antek nie miał kluczy i musiałem go wpuścić. Chociaż znając go, to znalazłby sobie coś do robienia na pokładzie bez potrzeby otwierania nadbudówki ani magazynków. Ale po co miał pracować w swoim porządnym ubraniu, skoro kombinezon był w kabinie bosmańskiej. Zdecydowałem się zadzwonić do Jasiaka z portu od kierownika. Potem ewentualnie mogłem pojechać do magazynów.
Oczywiście nie będę ukrywał, że najważniejsze dla mnie było to, że idąc do kierownika spotkałbym Monikę, co, jestem o tym przekonany, dodałoby mi wiele energii i od razu lepiej bym pracował cały dzień. W sumie byłaby to wzorcowa kombinacja przyjemnego z pożytecznym.
Tak to sobie sprytnie obmyśliłem i pojechałem do portu. Codzienna moja obecność zaowocowała tym, że znali mnie już wszyscy strażnicy i widząc z daleka mojego odrapanego malucha opuszczali łańcuszek, więc wjeżdżałem bez zatrzymywania się.
Tak było i tym razem.
Przebrałem się w kombinezon i korzystając z tego, że było wyjątkowo sucho od razu ruszyłem na pokład szalupowy.
Tak, jak przypuszczałem farba położona grubą warstwą na ławce zmarszczyła się w nieestetyczny kożuch i nadawała się tylko do zeskrobania. Przeszedłem więc do drugiej szalupy i rozpocząłem pierwsze krycie cienką warstwą farby. Wkrótce potem pojawił się Antek, który dostał komplet kluczy, czyli jeden klucz od kłódki wiszącej na nadbudówce. Pozostałe klucze trzymaliśmy w umówionym miejscu w mesie załogowej, tak żeby ten kto ewentualnie włamie się do nadbudówki nie miał zbyt łatwego zadania.
Powiedziałem Antkowi o planowanej imprezie w najbliższy wtorek. Miałem to zrobić od razu wczoraj, czy nawet przedwczoraj zaraz po otrzymaniu propozycji od kierownika, ale jak to zwykle ja, zapomniałem.
Spytałem go też, czy rzeczywiście jego żona byłaby skłonna pomóc. Stwierdził, że na pewno zrobi to z przyjemnością.
Postanawiam więc dokończyć malowanie szalupy, a potem wybrać się do Moniki, żeby skorzystać z jej telefonu. Po telefonie, albo pojadę do magazynu, jeżeli rzeczywiście o to chodzi Jasiakowi, albo wezmę się za ponowne malowanie lewej szalupy. Po cichu robię sobie nadzieję, że może przy okazji pobytu w biurze natrafię na jakiegoś mechanika. Do tej pory nie mam nikogo upatrzonego. Jakoś odkładam tę sprawę w nieskończoność. Chyba podświadomie trochę się tego boję i dlatego tak to odsuwam. Na razie wykonałem zaledwie kilka telefonów i to bezskutecznych.
Pocieszam się tym, że skoro statek jeszcze kilka miesięcy temu pływał to pewnie nie jest z nim źle. Wystarczy wypróbować wszystko po kolei. Gorzej się dzieje na statkach, które stoją w krzakach po kilka lat. Wtedy rzeczywiście jest mnóstwo do roboty, bo nic nie chce działać, nie mówiąc o tym, że tak niesamowicie zmieniły się wymagania, iż trzeba mnóstwo inwestować w nowe urządzenia i systemy.
Za następne pół godziny prawa szalupa jest już pomalowana pierwszą warstwą farby. Myję ręce i idę do biura kierownika. Monika jest na swoim miejscu. Jest tak śliczna, że mam ochotę ją natychmiast pocałować, bez względu na moją chroniczną nieśmiałość, ale nie chcę, żeby zobaczył to kierownik, więc się hamuję. Nie mogę się jednak powstrzymać, żeby nie powiedzieć jej:
- Ślicznie pani wygląda, pani Moniko.
- Siadaj na chwilkę, pogadamy.
Nie pamiętam, żebyśmy przechodzili na ty, ale skoro ona tak chce, to czemu nie.
- Czego się napijemy? pyta i zaraz dodaje, że kierownika nie ma więc nie musimy się krępować.
- A co pani ma? odpowiadam pytaniem na pytanie.
- Co ty z tym pani i pani. Nie byliśmy czasem na ty?
- Nie wiem, chyba nie. Ja jestem taki staroświecki i to pewnie dlatego tak mi wolno idzie.
- Ach, o to ci chodzi. No to dawaj pysia. Będzie to chyba pierwszy bruderszaft pity herbatą.
Nie trzeba mnie zachęcać. Sprytnie omijam podstawiony mi policzek i całuję ją w usta. Te usta są takie jak jej piersi. Duże jak u Micka Jaggera, bardzo ładne i, jak się teraz przekonuję, niesamowicie gorące i namiętne. Trwa to chyba z minutę. Bardzo długo jak na to, że w każdej chwili może ktoś wejść, ale bardzo krótko jak na moje potrzeby i chęci.
W końcu Monika pierwsza przytomnieje i odrywa się ode mnie, mimo, że staram się jej to uniemożliwić.
- Monika jestem - mówi.
- Marek, bardzo mi przyjemnie - odpowiadam i oboje wybuchamy śmiechem.
- Część oficjalna skończona, możemy przejść do kawy.
Parzy mi znakomitą kawę Gajos, którą tak uwielbiam, a ja w międzyczasie dzwonię do Jasiaka.
Rzeczywiście moje domysły były słuszne. Mam się zgłosić do magazynu, gdzie przygotowano dla mnie moje zamówienie. Nie ma wszystkiego, ale jednak jest prawie trzy czwarte tego co zapisałem. Resztę będę musiał dokupić gdzie indziej. Oczywiście może to się zmienić, gdyż będąc  w magazynie sam, mogę zauważyć coś mi potrzebnego, a z kolei w tym co dla mnie przygotowano, może być coś, co od razu odrzucę. Stąd wizyta jest konieczna.
- Skoro będzie pan już w magazynie, niech pan zajrzy do mnie. Musimy porozmawiać, a przy okazji niech pan wstąpi do inspektorów. Zabierze pan wszystkie dokumenty, które na czas postoju poszły do biura - kończy Jasiak.
Obiecuję przyjechać za mniej więcej godzinę, ale Monika daje mi jakieś znaki i pokazuje na drzwi kierownika oraz zegarek, więc na wszelki wypadek zmieniam to na dwie godziny, a ona aprobująco kiwa głową.
Odkładam słuchawkę i szybko całuję ją w usta, a ona oddaje ukradkowy pocałunek i mówi:
- Kierownik przyjedzie dopiero za godzinę, mam nadzieję, że do tego czasu posiedzisz ze mną.
- Oczywiście kochanie.
- Kochanie. Jak to ładnie brzmi. Kochanie.
Cholera. Ta Monika chyba na dobre zawróciła mi w głowie. Bez żadnego szemrania zgadzam się porzucić robotę na całą godzinę. Jak się zresztą zaraz okazuje, godzina to jest nic w towarzystwie takiej dziewczyny, jak ona. Zeszła szybciej aniżeli można było przypuszczać. Nie dziwi mnie to wcale. Oczywiście nie zdążyliśmy porozmawiać o zakupach na przyjęcie. Wspominam o tym już wychodząc.
- Zrobimy to po pracy. Ja kończę przed czwartą i wtedy możemy gdzieś pojechać - proponuje.
- Z przyjemnością, ale...
- Co ale? Ty pewnie kończysz dużo później.
- Właściwie to tak, ale...
- Nie ma ale. Skoro musisz pracować, to ja przyjdę do ciebie i uzgodnimy wszystko bez odrywania cię od pracy. Załatwisz wszystko w Gdańsku do czwartej?
- Z pewnością, a jeżeli nie zdążę ze wszystkim to i tak wrócę, żeby się z tobą spotkać - obiecuję.
- Dobrze. Będę zresztą widziała, czy już jesteś patrząc, czy na parkingu stoi twój maluch.
Całuję ją jeszcze raz i wracam na statek. Mówię Antkowi, że jadę do magazynu i proponuję, żeby wybrał się ze mną. On też może wpaść na jakąś myśl, gdy rozejrzy się po starych zapasach.
Z początku zapala się do tego pomysłu, ale gdy dowiaduje się, że będzie wracał tramwajem, bo ja jeszcze zostanę z Jasiakiem rezygnuje. Szkoda mu każdej chwili urwanej z roboty na statku.
- Niech pan pamięta, że niczego nie za dużo. Brać co dają i nie pytać. Nawet jak coś nam się nie przyda, to będzie na wymianę z innymi statkami.
- Zobaczę co się tam znajdzie. Może są same pustki. Przecież inne statki też na pewno łapią co tylko się da. Nie tylko pan jeden jest chomikiem, inni bosman tak samo.
Moje słowa były bardzo bliskie prawdy. Rzeczywiście olbrzymie magazyny świecą pustkami. Są tam rzeczy zupełnie mi nieprzydatne. Na przykład zdemontowane ze statków windy ładunkowe, zapasowe baumy czy kotwice. Jest to sprzęt o dużej wartości, ale po co mi on na moim statku. W jednym z pomieszczeń znajduję stertę krzeseł i foteli zdjętych z kilku statków idących na złom. To też nie jest mi potrzebne, bo akurat tego na Polance nie brakuje.
Przeglądam cały sztapel materiałów przygotowanych dla mnie i odrzucam kilka rzeczy bez żadnej dla mnie wartości. Dorzucam za to kilka paczek wierteł różnej średnicy, oprócz tego elektrody. Pokazuję też magazynierowi, które z dosyć sporego zapasu kątowników ma mi również przygotować. Umawiamy się na dostawę na jutro z samego rana.
Jadę jeszcze do biura. Jasiak akurat jest wolny, więc zasiadamy przy herbacie i słucham co ma mi do powiedzenia.
- Panie kapitanie. Ile pan potrzebuje czasu, żeby wejść do eksploatacji? pyta prosto z mostu.
- Trudne pytanie. Normalnie powiedziałbym ze dwa tygodnie, ale robię wszystko prawie własnymi rękoma, więc trudno ocenić. Powiedzmy z miesiąc - rzucam ostrożnie.
- Jak u pana z maszyną? Będzie sprawna?
- Tego jeszcze nie wiem. Nie znalazłem jeszcze mechanika. Na razie na pokładzie jest tyle roboty,  że głównie się na tym skupiłem.
- Niech pan weźmie się teraz za mechanizmy. Nie chcę żadnej wpadki.
- Ale niech pan wreszcie ujawni co ma pan na myśli.
- Rozmawiałem z fabryką sody w Mewkach. Kiedyś woziliśmy ich ładunki, ale po przejściu na gospodarkę rynkową okazało się, że jest to ładunek dla nas nieopłacalny.  Partie ładunku są za małe. Dwa tysiące ton, a nasze statki są znacznie większe i nie opłaca się gnać statku prawie pustego. Moglibyśmy co prawda wrzucać po te dwa tysiące na każdy statek płynący w dłuższy rejs i wyrzucać to po drodze w Belgii. Ale,  po pierwsze Mewki chcą regularnych odjazdów dwa razy w miesiącu, a po drugie zobowiązując się do wydzielenia przestrzeni na statku dla tej sody, tracilibyśmy miejsce na ładunki wybierające się w dalszą podróż aż do Azji czy Afryki.
- Polanka byłaby idealna. Dwa tysiące to w sam raz partia dla nas.
- No właśnie. Mewki mają wyczarterowany rosyjski czy litewski statek.  Jeden z tych dawnych Bałtijskich, ale nie są z nich zadowoleni. Jakieś zamoczone ładunki, jakieś opóźnienia i tak dalej. Kontrakt kończy się za dwa miesiące, ale przedłużyć go lub też nie przedłużyć, muszą najdalej za miesiąc. Teraz rozglądają się za innym statkiem i ja im powiedziałem o Polance. Dyrektor Mewek natychmiast to podchwycił. Okazuje się, że był akurat na wybrzeżu, gdy mówiłem tydzień temu w telewizji o pana przedsięwzięciu. Natychmiast przypomniał sobie tą audycję i bardzo chce, żeby pana statek woził mu tę sodę. Mają kontrakt z jakaś dużą fabryką mydła Lux podpisany na jeszcze całe dwa lata. Powiem panu, że facet obiecał, że dostanie pan tyle co Bałtijskij. On nie szuka innego statku, żeby obniżyć stawkę czarterową, tylko chce solidniejszej obsługi. Sądzę, że gdyby przewiózł pan ładunki bez uszkodzeń i opóźnień, to przy renegocjowaniu umowy można byłoby wywalczyć wyższą stawkę.
- Panie dyrektorze. Statek będzie gotowy za miesiąc. Obiecuję to panu, jeżeli uważa pan, że to godziwe zatrudnienie.
- Zapewniam pana, że tak. Nawet gdyby nie przedłużył pan potem umowy, to ten pierwszy czarter pozwoli panu poznać tajniki rynku frachtowego na tyle, żeby samemu się za to wziąć. W końcu nie zamierzam pana prowadzić za rączkę przez cały czas.
- Nigdy bym tego nie chciał, ale za pomoc przy tym pierwszym kontrakcie byłbym bardzo wdzięczny.
- Niech pan zatrudni jakiegoś mechanika, żeby jak najszybciej miał pan obraz sytuacji w maszynie. Porozmawiam z dyrektorem  Mewek i zadzwonię do pana w ciągu jednego, dwóch dni. Jeżeli potwierdzi swoją chęć zatrudnienia Polanki, to musi pan się ostro brać do roboty. Teraz niech pan jeszcze pójdzie do inspektora Białka.
Białek wręczył mi cały gruby segregator z certyfikatami Polanki. Pokazał mi też spory stos dokumentacji z tego statku, który było do mojej dyspozycji. Z tym, że przed wydaniem mi tego chciał to jeszcze dokładnie przejrzeć.
- Dyrektor powiedział mi, że pan nie będzie miał swojego własnego managementu technicznego, tylko ktoś będzie to panu robił. Jeżeli pana to interesuje, mogę to robić ja. Na zasadzie każdorazowych zleceń, jakie pan mi wystawi. Mogę też wziąć statek pod stałą opiekę za jakiś niewielki ryczałt, gdyby odczuwał pan taką potrzebę.
- Chętnie. Myślę, że to domówimy. A na razie, czy mógłby mi pan polecić kogoś, kto fizycznie pomógłby mi uruchomić wszystkie mechanizmy? Muszę poznać stan mojej maszyny.
- Oczywiście. Jeśli ma pan czas, to możemy zaraz podzwonić, ale lepiej będzie jak mi pan da ze dwa dni czasu, bo pewnie teraz pan się spieszy.
- Dobrze, niech pan pisze telefon do mnie - podałem swój numer oraz do portu. Ostatecznie w razie czegoś pilnego przekazali by to kierownikowi lub Monice, a było pewne, że teraz będę tam zaglądał często.
- Dobra. Zadzwonię jutro lub najdalej pojutrze. I niech pan będzie optymistą. Ta maszyna, chociaż jak pan zapewne widział jest bardzo brudna, to jednak chodzi dobrze. Ten statek poszedł w odstawkę nie z powodów technicznych, tylko że tak powiem, ekonomicznych. Nikt nie był w stanie znaleźć mu zatrudnienia pokrywającego koszty utrzymania. Jeżeli zejdzie pan nisko z kosztami, to i roboty panu nie zabraknie. Złapie pan te wszystkie ładunki, jakie są zbyt mało płatne dla armatorów o wysokich kosztach własnych.
W sumie wizyta w PŻO wrzuciła mi duży ładunek optymizmu. Może  i dobrze po wczorajszej dawce okropnych wiadomości przekazanych mi przez Antka.
Wróciłem jak na skrzydłach na statek i z parkingu pomachałem ręką Monice, którą dostrzegłem w oknie. Potem poszedłem na statek i przekazałem Antkowi wiadomości.
- Skończyły się żarty, zaczyna się robota. Bierzemy się ostro za statek. Za miesiąc będziemy pływać z ładunkiem.
Antek aż rozdziawił usta.
- Świetne, panie kapitanie, ale co ze mną. Stracę taką dobrą robotę.
- Nie straci pan. Popłynie pan ze mną jako bosman.
- Nie popłynę. Mówiłem panu, że muszę prawie rok być na lądzie.
Pomyślałem, że ja też nie popłynę. Ostatecznie nie miałem świadectwa zdrowia.
- Myślę, że wtedy kiedy wypłynę, będę potrzebował pana pomocy tu na lądzie. A na pewno wtedy, gdy będę przychodził do portu. Pewnie znajdzie się jakaś praca. Niech pan się nie martwi na zapas.
Wróciliśmy obaj do roboty. Ja wspiąłem się do lewej szalupy i byłem bardzo zadowolony, gdyż mogłem od czasu do czasu spojrzeć w stronę okna, w którym była Monika. Było dosyć daleko, ale gdyby się w nim pokazała, to bym ją zauważył. Na razie spoglądałem w samo puste okno i sprawiało mi to dużą przyjemność. Czyżbym był już zakochany. Oczywiście nie w oknie, ale w panience z okienka.
Z góry zobaczyłem, że pokazali się dwaj młodzieńcy. Zmartwiłem się, bo wyglądało na to, że kadra zaczyna się wykruszać, ale ponieważ nie miałem na to wpływu, więc tylko pomachałem im z góry ręką i nie pytałem gdzie reszta. Po chwili pokazali się na pokładzie już przebrani i poszli do bosmana po narzędzia, a głośny jazgot młotków zaświadczył, że wznowili produkcję na baku.
Niedługo potem pojawił się kolejny gość. Był to jeden ze spawaczy Stacha. Oprowadziłem go po statku i pokazałem wszystkie punkty do naprawy na pokładzie. Do ładowni nie schodziliśmy.
- Ma pan załatwioną zgodę na prace z ogniem? spytał.
- Nie, chyba będziemy za każdym razem wołać kapitanat i o nią prosić.
- Tak, ale najpierw lepiej załatwmy generalne pozwolenie na takie prace. Potem będziemy tylko zgłaszać rozpoczęcie i zakończenie robot. Może wezmę od pana Stacha formularze i zaniosę do straży portowej.
- Niech pan tak zrobi. Kiedy panowie zaczynacie?
- Jutro mogę przyjść od rana. A potem codziennie po południu, a czasem może też przez cały dzień.
- Świetnie. A ile to będzie kosztować?
- Tak bez targowania, to dwanaście złotych za godzinę.
Nie mam pojęcia czy to dużo czy mało. Wydaje mi się, że dużo, ale pewnie trzeba tyle zapłacić, więc pytam jeszcze ile czasu zajmą naprawy. Majster ocenia to na około dwa tygodnie. Ponadto jeszcze trochę czasu zejdzie w ładowniach, gdyż tam też są elementy do wymiany.
Około czwartej na statku pojawiła się Monika.
- Nie przeszkadzaj sobie chłopie - oznajmiła, gdy znalazła mnie w szalupie. - Rozejrzę się trochę po mesach i w kuchni. Potem zapiszę co trzeba zrobić, a potem będzie czas na herbatę dla ciebie i wszystko omówimy.
Podoba mi się ten plan. Monika znika w środku, a ja dalej kontynuuję w szalupie. Akurat kończę, gdy ona pojawia się w drzwiach i kiwa na mnie palcem.
Jak się okazuje, przygotowała nie tylko herbatę, ale i do tego pyszne kanapki.
Ma już gotowy plan jak wszystko urządzić. Okazuje się to wcale nie takie trudne, tylko dosyć pracochłonne, ale gdy dowiaduje się że będzie jeszcze żona Antka, oznajmia że doskonale sobie poradzi. Zresztą ja z Antkiem też pomożemy wszystko przygotować, a potem jakoś pójdzie.
Kiedy kończymy nasz obiadek pojawiają się chłopcy, którzy skończyli już na dzisiaj robotę, również Antek chce jechać do domu. Jego syn już wie o przyjęciu i oferuje swoje usługi jako kelner, czy może w przypadku statku jako steward.
- Jeżeli ojciec się zgodzi - zastanawiam się głośno.
- Niech przyjedzie. Na pewno się przyda. Zresztą jest już prawie dorosły, no i będzie tu pod okiem taty i mamy - stwierdza Antek.
- To zapraszam.
Monika widząc, że jest ich tylko trzech proponuje im podwiezienie do miasta. Akurat jedzie w tą samą strone.
- Szkoda, że tak się spieszysz - mówię, gdy pomagierzy wychodzą żeby się przebrać.
- Powiem ci, że nie lubię głupich komentarzy. Pewnie nie obyłoby się bez takich, gdybym tutaj sam z tobą zastała. Podrzucę ich i wrócę po ciebie. Możemy podjechać do miasta kupić coś na to przyjęcie.
- Kochana jesteś.
- Łatwo u ciebie być kochaną. Wystarczy wybrać się na zakupy.
Wracam do pracy na pokładzie i nawet nie zauważam jak szybko mija czas. Nic prawie nie zrobiłem, gdy Monika jest już z powrotem. Proponuje, że przygotuje trochę do przyjęcia mesę, żebym mógł jeszcze kontynuować swoją robotę.
Co za dziewczyna. Nie wymaga, żebym wszystko rzucił i ją adorował, tylko sama proponuje pomoc. Niesamowita jest. Ale gdy już opędzę najpilniejsze sprawy, to zadbam o nią jak tylko będę najlepiej potrafił.
Wracam na pokład i przy sztucznych światłach pracuję jeszcze przez całą godzinę. Kiedy kończę, znajduję Monikę w pentrze pasażerskiej. Myje wszystkie niesamowite ilości talerzy i sztućców. Oczywiście mnie pewnie by to nie przyszło do głowy. Jednak zabieg taki był konieczny. Wszystko jest zakurzone. Biorę polerkę i wycieram pomyte przez nią rzeczy, a ona cały czas dokłada następne.
Na tej nudnej czynności schodzi nam następna godzina. Z tym, że w towarzystwie Moniki wcale nie wydaje się nudno. Rozmawiamy sobie jak gdybyśmy siedzieli w kawiarni, a robota w trakcie tego robi się niemal automatycznie.
Myślę, że wkrótce stanę się specjalistą od łączenia przyjemnego z pożytecznym.
Wreszcie oboje mamy dosyć. Wszystkie talerze są umyte i wracamy do mojej kabiny.
- Chce ci pokazać coś co tylko można spotkać na statku - proponuję Monice.
- Cóż takiego? Pewnie koło sterowe.
- Koło sterowe to odpowiednik kierownicy i u nas zresztą też ma taką formę. Teraz rzadko spotyka się tradycyjne koła sterowe z ośmioma szprychami. Nawet na takim starym statku jak Polanka - wyjaśniam jej i otwieram szeroko drzwi do sypialni.
- To jest koja. Nie spotkasz tego nigdzie indziej.
- Co ty kombinujesz? patrzy na mnie podejrzliwie.
- Nie udawaj, że gdy byłaś młodą dziewczyną nie marzyłaś, żeby wypłynąć z kapitanem Baranowskim w rejs jachtem dookoła świata i spać z nim w koi.
- To takie marzenia miały kiedyś dziewczyny? Ciekawe. No dobrze, ale będziemy się tylko przytulać i to w ubraniu - mówi w końcu i rzuca się na koję.
Ja nie czekam i wślizguję się koło niej i niestety jest tak jak mówiła. Tylko się przytulamy. Próbuję co prawda pocałować jej śliczne piersi, ale Monika sprytnie mi się wymykuje i w końcu poddaję się i tylko leżymy przytuleni do siebie i jest tak dobrze, że trudno sobie wyobrazić, że mogłem tak całe swoje dotychczasowe życie spędzić bez takiego przytulenia się do kogoś kochanego. Chyba dobrze powiedziałem. Wszystko wskazuje na oto, że naprawdę jestem zakochany, a jeśli nawet jeszcze nie, to jest do tego bardzo blisko.
Robi się już późno i oczywiście nie ma mowy o zakupach, bo sklepy są już zamknięte. Trzeba wracać do domu.
Niechętnie idziemy na parking. Okazuje się, że mój maluch jest niezawodny i szykuje mi niespodziankę w postaci jeszcze kilkunastu minut z Moniką. Po prostu upiera się, żeby nie zapalić, więc odwożę ją do domu jej żółtym maluchem, a potem jadę do siebie. Rano znów mam po nią pojechać i razem pojedziemy na statek.
- Dzwonił Lechu - oznajmia moja żona, gdy wracam do domu.
- Ze szpitala?
- Nie. Jest już w domu. Wszystko z nim w porządku i chce przyjechać do ciebie na statek. Będzie jutro koło obiadu.
-  Świetnie. Dobra wiadomość - zadowolony całuję ją w policzek.
- Co ty? Co ci się stało? Najpierw unikasz mnie, a teraz zbiera ci się na czułości.
- Przepraszam. Jestem w dobrym nastroju i tyle.
Ona też jest w dobrym nastroju, więc znowu się nie kłócimy. Teraz zresztą trudno byłoby mnie do tego skłonić. Szczęśliwy z poznania Moniki tryskam dobrym humorem i nie łatwo byłoby mnie z niego wytrącić.
Zasypiam szybko i śpię dobrze. Chyba ta Monika działa na mnie jak lekarstwo uspokajające. Mówię sobie, że dzięki temu na pewno lepiej pójdzie mi robota na statku. Człowiek szczęśliwy od razu lepiej pracuje.
 
 

 10









Nazajutrz rano, zgodnie z tym co ustaliliśmy, zabieram Monikę sprzed jej domu i zawożę do pracy.
Sam idę na statek i razem z Antkiem ustawiam jeden baum nad keją, żeby ułatwić sobie wrzucenie na burtę dostawy z magazynu PŻO. Akurat jest gotowy, gdy pojawia się majster. Okazuje się, że jego sprzęt i narzędzia zajmują sporo miejsca na przyczepce samochodowej.
Wrzucamy całość na siatkę i baumem wciągamy na statek. Potem pomagamy majstrowi przetoczyć butle bliżej dziobu, pod same schody wiodące na bak.
Majster chyba będzie dobrym nabytkiem, bo nie marudzi, tylko natychmiast bierze się do roboty. Na przebranie się traci zaledwie kilka minut. Potem ciągnie węże pod windę kotwiczną i przykręca palnik. Nie mija nawet pół godziny, gdy ma już wycięte pierwsze skorodowane elementy fundamentu windy kotwicznej.
Planuje najpierw wyciąć odpowiednie otwory, a następnie je oszlifować i zdjąć wymiary. Potem trzeba będzie przetoczyć butle w stronę rufy i tam na miejscu dotnie odpowiednie paski blachy. Nie ma sensu transportować całej cholernie ciężkiej płyty. Łatwiej jest przerzucać butle.
Pojawia się samochód z magazynu, więc zostawiamy majstra, który zresztą wcale nie potrzebuje naszego towarzystwa i idziemy odebrać dostawę.
Baumem wrzucamy dostawę na burtę, na pokład przy trzeciej ładowni. Kiedy ostatni unos ląduje na pokładzie widzę, że otwiera się okno Moniki, a ona sama macha do mnie ręką.
Odpowiadam jej podobnym gestem, ale ona kręci palcem w powietrzu i przykłada rękę do ucha. A więc ktoś dzwoni. Pokazuję jej, że za pięć minut będę na miejscu i ruszam w stronę baraczku. Antek w międzyczasie przegląda kwity dostawy i porównuje z tym co dotarło na burtę.
- Cześć kochanie - mówi Monika i szybko mnie całuje korzystając z tego, że znów w pobliżu nie ma kierownika. - Dzwonił jakiś Białek, więc kazałam mu poczekać, gdyż widzę cię przez okno. A potem gdy pokazałeś, że przyjdziesz za pięć minut, powiedział że zaraz znowu zadzwoni. Podał też swój numer. Tu jest zapisany. Zadzwonisz do niego?
- Nie.
- Dlaczego?
- Poczekam aż on zadzwoni, a w międzyczasie będę cię całował.
- A skąd wiedziałeś, że jak tak samo sobie wymyśliłam?
- Telepatia.
Pocałowałem ją szybko, a ona zaraz odwzajemniła ten pocałunek. Z tym, że było to raczej ukradkowe, gdyż w każdej chwili mógł wejść kierownik.
Ostrożność okazała się uzasadniona, bo rzeczywiście pojawił się po minucie i zaczął mnie wypytywać o przygotowania do przyjęcia. Zdążyłem go tylko zapewnić, że są w stanie dobrego zaawansowania, gdy drugi raz zadzwonił Białek. Oczywiście nie znalazł jeszcze żadnego mechanika.
- Mogę panu pomóc sam. Też jestem mechanikiem a i przydałoby się parę groszy. Mogę przyjść do pana i po kolei wszystko pouruchamiać.
- Ale na jakiej zasadzie? Przecież pan pracuje i nie ma czasu.
- To by było na godziny. Jeżeli nie mógłbym zwolnić się z pracy, to wpadałbym po południu.
- A ile to kosztuje?
- U mnie jedna godzina wynosi sto złotych.
Wydało mi się to drogo. Zwłaszcza, że facet chciał wyraźnie wyskoczyć w godzinach pracy na fuchę i zarobić na tym kupę pieniędzy. Poza tym miał akurat przyjść Lechu i może on podsunąłby kogoś innego.
- Dziękuję za pana propozycję, ale może lepiej by było, żeby ktoś tu był na stałe, a nie tylko doskoku.
- Nie mogę nikogo złapać. Chciałem dobrze.
- Wiem, jestem panu bardzo wdzięczny. To proszę przyjeżdżać od razu.
- Od razu nie mogę, ale po trzeciej się pokażę.
- To czekam.
Nie podobała mi się ta propozycja, ale wołałem nie odrzucać jej zbyt pochopnie. Ostatecznie jeszcze nie zacząłem w maszynie niczego, a czas uciekał. Jak na razie wydawało się, że najlepiej szły przygotowania do zabawy.
Odłożyłem słuchawkę i dokończyłem rozmowę z kierownikiem.
- Czy wiadomo już ile będzie osób? spytałem na koniec.
- Tak, jak mówiłem. Około trzydziestu. Nie się nie zmienia.
- Dobrze. Wszystko będzie na medal. Bardzo mi pomaga pani Monika. A właściwie ona tu wszystkim rządzi i to dobrze.
- Znam ją. Jest niezastąpiona.
Pożegnałem się i opuściłem biuro. Monika za plecami szefa przesłała mi ręką pocałunek.
Po powrocie na statek zajęliśmy się przeniesieniem dostawy w odpowiednie miejsca.
W międzyczasie pokazał się Lechu. Jak to zwykle on, wziął mnie przez zaskoczenie.
- Jak już się przebiorę, to zacznę od sprawdzenia, co tam masz na statku,  a potem spróbujemy wszystko po kolei uruchamiać.
- Mam rozumieć, że chcesz zostać starszym mechanikiem na Polance.
- Oczywiście. Prowadź do mojej kabiny.
Rzeczywiście dałem mu klucze do kabiny starszego mechanika, w której od razu się zainstalował. Przez dłuższy czas studiował wszystkie instrukcje i dokumentacje. Potem wybrał się do maszyny.
Koło piętnastej zjawił się Jasiak z Białkiem, a zaraz po nich czterech młodzieńców z brygady harcerskiej. Harcerze rzucili się dalej na skorodowane elementy na dziobie. Białka wysłałem do Lecha, a sam zająłem się Jasiakiem, który, jak się wyraził, chciał zobaczyć jak rozwija się jego dziecko.
Oczywiście musiałem go oprowadzić po całym statku. Od razu zorientowałem się, że to facet który naprawdę interesuje się Polanką. Bez trudu dostrzegł wszystkie zmiany. Musiał być tu niedługo przed moim przejęciem statku, gdyż dobrze pamiętał jak on wygląda.
Od razu zauważył rozcięte fundamenty windy kotwicznej. Ostukaną i zaminowaną samą windę, a nawet smar kapiący ze smarowniczek.
- Widzę, że ostro się wziął pan za statek - stwierdził, gdy zobaczył jeszcze pomalowane szalupy i gretingi do nich. - A jak będzie z maszyną? Słyszałem od Białka, że jemu powierzył pan to zadanie.
- Nie do końca. Na razie ma się tu tylko rozejrzeć. Raczej potrzebuję tu kogoś na stałe, a nie z doskoku.
- Słusznie. Poza tym, jakby to powiedzieć? Nie obrażając Białka. To dobry chłopak, ale nie ma doświadczenia morskiego. Ma dużo doświadczenia w pracy na lądzie. Wszystko to, czym normalnie zajmują się superintendenci, ale praktyczną obsługę mechanizmów lepiej zostawić marynarzom, a nie gryziopiórkom. Lepiej niech pan się rozejrzy za jakimś pływającym, a jemu pozostawi papiery i załatwianie różnych spraw, z którymi nie upora się pan sam. Tak chyba będzie najlepiej.
- Jest tu już jeden dobry starszy mechanik. Pływałem z nim na dwóch statkach. Niestety, nie wiem jeszcze, czy będzie mógł tu zostać na stałe. Ale jeżeli tak, to nie widzę żadnych problemów. Poradzi sobie znakomicie.
Po godzinie Jasiak opuścił  Polankę. Przed wyjściem potwierdził, że Mewki czekają na informację, czy Polanka będzie gotowa do pływania za miesiąc.
Odniosłem wrażenie, że był zadowolony. Mimo, że teoretycznie statek był w moich rękach, to jednak głównie od Jasiaka zależało to, czy PŻO będzie mnie kredytować. Na razie przelali na konto mojej świeżo zarejestrowanej firmy sto tysięcy złotych, z których prawdę mówiąc nie wydałem jeszcze ani złotówki. Harcerzom miałem pierwszy raz zapłacić w sobotę.
Nawet zakupy na przyjęcie miały pochodzić z pieniędzy jakie otrzymałem od kierownika bazy.
Najbardziej mnie zastanawiało jak się rozliczyć z pieniędzy, które płaciłem harcerzom, a wkrótce miałem płacić majstrowi i ewentualnie Białkowi. Przecież gdybym ich oficjalnie zatrudnił, to zrujnowałbym się na podatki i na ZUS. Na razie mogłem im dawać ze swoich oszczędności, ale nie wystarczyłoby to na długo. Postanowiłem w razie czego korzystać z pieniędzy na imprezę. W sumie było ich więcej niż potrzeba. Potem musiałbym jakoś te wszystkie rachunki pomiędzy sobą porozliczać.
- Przydałaby się księgowa - pomyślałem i zląkłem się tego, że byłby to następny wydatek.
Po czwartej na statek przyszła Monika.
- Widzę, że robota wam wolno idzie. Zrobię coś do jedzenia, żebyście nabrali sił - oświadczyła i zniknęła w kuchni.
Po godzinie zawołała nas na obiad.
Okazało się, że mimo iż nie dałem jej szansy pójścia do sklepu, to przyniosła trochę wiktuałów z domu i zrobiła całkiem dobry obiad. Zupę reprezentował co prawda tylko gorący kubek, ale na drugie danie były za to pyszne kotleciki z ziemniakami i sałatką z jarzyn.
Po obiedzie chłopaki pracują jeszcze tylko godzinę i tak samo jak wczoraj, Monika oferuje trzem z nich podwiezienie samochodem.
Antek z synem muszą jechać tramwajem, gdyż w maluchu nie ma więcej miejsca.
Wychodząc Monika mruga do mnie okiem i domyślam się, że wkrótce wróci.
Jestem trochę w rozterce, gdyż po to, żeby jej nie krępować dobrze byłoby pozbyć się Lecha i majstra. Tak mi mówi zakochane serce. Z drugiej strony chcę, żeby obaj byli jak najdłużej, bo przecież mamy tyle roboty przed sobą.
Postanawiam zdać się na ślepy los i czekać co samo z tego wyjdzie. Kontynuuję robotę przy żurawikach szalupowych. Stukam i skrobię pęcherze rdzy na nich. Teraz już poniżej poziomu szalup, więc odpady lecą tylko na pokład. Jest już całkiem ciemno, więc znowu kontynuuję przy światłach.
W końcu obaj wyruszają do domu. Majster korzysta z tego, że Lechu jest samochodem i zabiera się razem z nim.
Nazajutrz przyjdzie dopiero koło trzeciej, ale Lechu będzie od rana. Cały dzisiejszy dzień stracił na dokładne oględziny wszystkich urządzeń. Sprawdzenie stanu paliwa i olejów zarówno w zbiornikach jak i bezpośrednio w urządzeniach. Następnego dnia chce uruchomić sprężarkę i doładować powietrza do butli startowych, które są zupełnie puste. Kiedy będzie już powietrze startowe będzie można wypróbować silniki pomocnicze i agregaty.
Pytam go jeszcze o Białka, który zmył się zaraz po wyjściu Jasiaka, ale ten macha tylko ręką. Domyślam się, że nie jest zachwycony pomocnikiem.
W sumie dobrze, gdyż Białek wychodząc sam powiedział do mnie:
- Widzę, że już ktoś działa w maszynie, to ja chyba nie będę panu potrzebny.
- Nigdy nie dosyć pomocy - odpowiadam dyplomatycznie, ale modlę się, żeby sam zrezygnował. To, co usłyszałem o nim od Jasiaka, nie nastraja mnie optymistycznie.
- Właściwie to nawet nie mam czasu. Zaproponowałem panu pomoc, gdyż nie miał pan żadnej innej alternatywy.
- Szkoda, ale trudno się mówi. Mam jednak nadzieję, że będzie pan mógł mi pomagać w charakterze inspektora technicznego.
- Oczywiście, jak najbardziej. Polecam się.
Potwierdza się to co mówił Jasiak. Białek to człowiek biura. Praktyczna obsługa mechanizmów nie jest jego mocną stroną.
No więc machnięcie ręką przez Leszka, uznaję za ostateczny werdykt. Białek nie będzie mechanikiem na tym statku.
Monika pojawia się zaraz po odjeździe Lecha i majstra. Robi to takie wrażenie, jak gdyby czekała za rogiem tylko, żeby oni odjechali.
Tym razem podjeżdża maluchem pod sam statek. Ma sporo zakupów, które zanoszę na górę.
- Wiesz co, kochanie? Postanowiłam wykorzystać lepiej czas. Tutaj siedząc nic bym nie zrobiła. A tak ty porobiłeś sobie coś, a ja załatwiłam trochę spraw w mieście. Dzięki temu mamy więcej czasu dla siebie.
- Jesteś bardzo dobrze zorganizowana.
- Muszę taka być. Zamówiłam już sałatki na całą zabawę. Znalazłam taką małą firmę garmażeryjną: Pod dzwonem, bo mieści się na terenie parafii. Jest u nich całkiem niedrogo, tylko musimy im dostarczyć półmiski i talerze. Do tego zamówiłam w ETC trochę różnych kebabów i tym podobnych rzeczy. Potem się to tylko odgrzeje. Po drodze kupiłam już trochę. Po resztę zakupów pojedziemy do oszołoma. Tam jest o wiele taniej. Zgadałam się też z jedną hurtownią. Podrzucą nam wszelkie napoje w tym piwo po cenach hurtowych.
- Genialna jesteś.
- Myślałam, że nigdy się tego nie domyślisz. To daj za to pysia swojej Monice.
Znowu się całujemy. Stwierdzam, że ostatnio bardzo lubię się całować. Przedtem nigdy to nie sprawiało mi takiej przyjemności jak teraz z Moniką. Chociaż kto wie, może przez pewien czas po ślubie było podobnie z moją żoną.
- Dobre było - mówi Monika gdy wreszcie się rozdzielamy. - Teraz wracaj do swojej roboty, a ja do swojej.
Jestem posłuszny i wracam na pokład ustaliwszy z nią, że pracujemy tylko do dwudziestej, a potem będziemy mieli czas dla siebie.
Skrobię jeszcze i stukam przez pół godziny i po raz kolejny stwierdzam, że jest to cholernie nudne zajęcie, ale sama świadomość, że tuż obok ktoś na mnie czeka, dodaje mi skrzydeł i robota pali mi się w rękach. Wreszcie miniuję wszystko porządnie i zamiatam ostukaną rdzę z pokładu. Żurawiki są wreszcie skończone. Na jutro pozostanie mi tylko ponowne ich zaminiowanie oraz pomalowanie na biało.
Wracam do kabiny i wskakuję pod prysznic. Uruchomiony kilka dni temu podgrzewacz doskonale zdaje egzamin i teraz już nie wyobrażam sobie, że mógłbym na statku obyć się bez gorącej wody.
Gdy wychodzę z łazienki owinięty szczelnie ręcznikiem kąpielowym widzę, że w mojej sypialni siedzi Monika z zagadkowym uśmiechem na twarzy.
- Już się przebieram kochanie - mówię i chcę zabrać swoje ciuchy, żeby włożyć je w łazience.
- A co my tutaj mamy? pyta Monika i jednym ruchem ręki pociąga za ręcznik, który pada u mych stóp.
Głupieję na moment i nie wiem co to ma znaczyć. Nie jestem przesadnie skromny, ale nagle czuję się skrępowany i speszony zakrywam dłońmi swą męskość, która nagle w tej dziwnej sytuacji daje o sobie znać. Czuję, że mam taką erekcję jak nigdy. To Monika tak na mnie działa. Dalej czuję się skrępowany, chociaż jednocześnie podniecony i nie wiem co robić. Muszę przykryć się tym ręcznikiem, ale wtedy odkryję to co zasłaniam dłońmi. W końcu jakimś śmiesznym ruchem kucam, chwytam ręcznik i ponownie się nim owijam, a Monika śmieje się jak szalona.
- Nie myśl, że nic nie widziałam - mówi. - I muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Jesteś bardzo dobrze wyposażony.
Krępuje mnie to jak cholera, ale nadal stoi mi i pręży się jak struna. Popycham więc Monikę na moją koję i sam kładę się koło niej.
Stworzyła taką sytuację, iż jestem pewien, że zaraz będzie moja.
Jestem tak niesamowicie napalony, że pragnę jej tak jak niczego innego na świecie. Próbuję zacząć od jej ślicznych piersi i ona nawet pozwala, żebym rozpiął trochę bluzkę i je całował, ale gdy docieram do brodawek, to jak zwykle się wykręca.
W końcu nie dochodzi do niczego, bo ona potraktowała całą sprawę jako żart. Nie wiem czy kpi sobie ze mnie, czy co. To, co potraktowałem jako zachętę jest, jak się okazuje, okazją do śmiechu. Jestem trochę rozżalony i mówię jej o tym, a ona na to, że przecież sam mówiłem, że będziemy się tylko przytulali i to właśnie robimy.
- No tak, ale to było wczoraj. Dzisiaj samo przytulanie się już mi nie wystarczy. Sama powiedziałaś, że nie można za pierwszym razem. Przecież dzisiaj to już nie będzie za pierwszym razem.
- No właśnie dlatego pozwoliłam ci na tak dużo.
- Ale to dużo, to jeszcze za mało.
- Ależ kochanie cokolwiek byśmy nie robili, to zawsze będzie za mało. Nigdy nie ma się wszystkiego dosyć, tylko chce się coraz więcej.
- Masz rację. No to miejmy chociaż trochę więcej.
- No jak chcesz trochę więcej, to możesz mnie jeszcze pocałować - i podstawia policzek.
Znowu sprytnie go omijam i dobieram się do samych ust, a ona nie protestuje i oddaje pocałunki żarliwie i namiętnie.
Nie pozwala jednak na nic więcej. Wreszcie po przeszło godzinie takich pieszczot, które są niesamowicie przyjemne powracamy do rzeczywistości.
Monika zrobiła dla nas kolację, która czeka w mesie. Przygotowała też półmiski, które zabierze do producenta sałatek.
Tego wieczoru po raz pierwszy postanawiam spać na statku. Tak zapowiedziałem rano żonie. Poza tym nie mam na razie nic do załatwiania jutro, więc szkoda tracić czas na dojazdy.  Zresztą zapomniałem podładować akumulator i znowu bym musiał pożyczać malucha Moniki.
Umawiamy się, że po resztę zakupów pojedziemy w sobotę. Do tego czasu chcę pociągnąć trochę więcej roboty na statku.
Monika ma niesamowite pomysły. Wymyśliła, że party będzie się składać z dwóch części. Pierwsza to aperitify na stojąco. Odbędzie się to na mostku. Jest on dosyć duży, więc trzydziestka, co prawda ciasno stłoczona, ale się zmieści. Można zresztą otworzyć drzwi na skrzydła mostku i wtedy miejsca będzie bardzo dużo. Pytanie tylko czy goście zbyt szybko nie pomarzną. W poniedziałek będzie już początek kwietnia, ale na upały trudno liczyć. Deszcz całkowicie pokrzyżowałby taką opcję, bo nie ma tam żadnych daszków.
Podsuwa mi to jednak pewną myśl. Może powiesimy brezenty. Niezależnie od tego można postawić coś w rodzaju parawanu, czyli osłonić się od wiatru. W tym przypadku chyba możliwe byłoby otworzenie drzwi i na mostku zaraz byłoby luźniej. Zresztą ma być tyle gorzały, że powinny się rozgrzać nawet największe zmarzlaki.
Jeszcze inna możliwość to taka, że część gości byłaby na korytarzu. Klatka schodowa jest dosyć szeroka i po otworzeniu drzwi co najmniej dziesięć osób mogłoby stać na korytarzu niewiele będąc oddalonym od reszty gości.
Po aperitifie główne dania podano by w mesie pasażerskiej. Potem  w zależności od sytuacji mogłyby być tańce lub solowe występy poszczególnych panów lub pań.
Monika wszystko to sobie dobrze przemyślała i twierdzi, że zabawa będzie wyjątkowo udana. Ponieważ pomagała już w urządzaniu różnych przyjęć w lokalach, więc zna część panów i, jak twierdzi, niektórzy z nich są rozczulająco weseli i sympatyczni. W szczególności po kilku kieliszkach. A takich tu nie zabraknie.
Obiecuje też pomyśleć o jakichś dekoracjach. Podziwiam ją. Ja sam nie mam za grosz zdolności do tego typu zabaw, więc postanawiam zdać się na nią, o czym jej od razu komunikuję.
Ona jest dobrej myśli i prosi tylko, żeby jej nie przeszkadzać, to ona już tak wszystko urządzi, że wszyscy będą zadowoleni.
W końcu z żalem wypuszczam ją ze statku. Podjeżdżam z nią do bramy i ona kieruje się do domu, a ja wyciągam akumulator, żeby podładować go na statku.
Wracam na górę do kabiny zamknąwszy przedtem na wszelki wypadek drzwi do nadbudówki.
Przed samym snem zastanawiam się jak będzie mi się spać, po raz pierwszy od dłuższego czasu, na statku. W dodatku na nowym statku i to właściwie moim.
Zasypiam jednak bez kłopotów. Bardzo uspokajają mnie wspomnienia przyjemnych chwil spędzonych na tej koi z Moniką. Co prawda do niczego między nami nie doszło, ale jestem dobrej myśli. Przecież nie będzie tak wiecznie. Ona też chyba nie będzie chciała tracić zbyt dużo czasu.
Rano śniadanie jest formalnością, bo moja kochana Monika tak zaopatrzyła lodówkę, że nie muszę  się o nic martwić. Znowu jest suchy, pogodny dzień, więc zaczynam od zaminiowania drugi raz świeżo oskrobanych i ostukanych żurawików. Około ósmej kończę, a wkrótce potem pojawiają się Antek i Lechu. Zdążyli się zgadać i od następnego dnia chcą przyjeżdżać razem jednym samochodem.
Postanawiam rozejrzeć się za brakującym mi sprzętem radiowym. Zacznę od telefonów do wszystkich polskich armatorów. A nuż ktoś ma na zbyciu stary teleks radiowy. Wyszukuję stary informator morski, w którym jest mnóstwo potrzebnych mi telefonów i adresów i idę do Moniki.
Nagle uświadamiam sobie, że znów połączę przyjemne z pożytecznym. Wizyta u ukochanej i służbowe telefony. Naprawdę powoli robię się od tego specem. Ciekawe czy ktoś już pisał pracę doktorską na ten temat, bo jeśli nie, to przede mną otwiera się taka szansa.
Kierownik tym razem jest, ale siedzi zamknięty w swoim pokoju, więc jesteśmy w dziupli Moniki sami, co oczywiście wykorzystujemy na ukradkowe pocałunki. Oboje robimy przy tym śmieszne, konspiracyjne miny.
- Wiesz co skarbie? pyta Monika, a ja widzę, że ma bardzo filuterną minę.
- Nie wiem skarbie.
- Jak zdążyłam wczoraj przypadkowo zauważyć, masz całkiem, całkiem ładnego. Szkoda, żeby się tak marnował. Myślałeś, żeby coś  z tym zrobić?
- Nie tylko myślałem, ale nawet próbowałem wczoraj wieczorem. Niestety, spotkałem się ze zdecydowanym oporem.
- Nie gadaj. Nie był znów taki wielki, ten opór.
- W każdym razie nic nie wskórałem.
- Skarbie, czyżby to wszystko, co było wczoraj między nami, to było nic?
- To było bardzo dużo, ale ja potrzebuję jeszcze więcej. Nie traćmy już czasu.
- Powoli skarbie. Nie od razu Kraków zbudowano. Poza tym nie uważam tego co się zdarzyło między nami za stratę czasu.
Nagłe wtargnięcie kierownika przerwało te miłe pogaduszki, więc złapałem słuchawkę i zacząłem kręcić po wszystkich firmach jakie, według mojej wiedzy, mogły posiadać używany sprzęt radiowy. Dałem też ogłoszenie do Anonsów.
Pierwsze, chyba dziesięć prób nie przyniosło rezultatów, ale jeden z armatorów zaprosił mnie do wizyty w swoim magazynie. Mieli tam trochę sprzętu zdjętego  z jednego ze złomowanych statków. Niestety mój rozmówca nie mógł określić dokładnie co jest w zapasach, ale podał mi za to telefon bezpośrednio do magazynu i tam już magazynier zapewnił mnie, że jest u niego sprawny używany teleks radiowy. Nie wiedział nic o przystawce DSC. Zapisałem sobie adres i godziny, w których urzędował, a następnie zadzwoniłem do Stacha Barhula.
- Stary nie mów, że odwołujesz party u siebie na statku - zmartwił się, gdy usłyszał mój niepewny głos.
- Nie o to chodzi brachu. Party będzie i to udane. Pierwszą próbę sił mamy za parę dni, w poniedziałek. Jeżeli coś nam nie wyjdzie, to nabierzemy doświadczenia przed twoją zabawa. Ile ma być osób?
- Tak jak ci mówiłem, około dwudziestu, w porywach do trzydziestu. A jaką to sprawę masz do mnie?
- PLM w swoich magazynach ma trochę sprzętu radiowego, zdjętego z jakiegoś statku. Czy mógłbyś się tam ze mną wybrać i mi pomóc. Ja nie mam o tym zielonego pojęcia.
- Oczywiście, przecież ci to obiecałem. A kiedy?
- Facet jest codziennie do piętnastej.
- Wiesz co? To najlepiej od razu. To dla mnie jedyna dobra okazja. Przyszły tydzień mam bardzo mocno zawalony.
Umówiliśmy się za dwie godziny. Pocałowałem jeszcze raz Monikę i obiecałem, że wrócę zanim ona skończy pracę.
Potem poszedłem na statek i rozciągnąłem na pokładzie szalupowym wąż z gorącą wodą. Rozmieszałem trochę mydliku w wiadrze i porządnie umyłem dewidy obydwóch szalup. Gdzieniegdzie były resztki tłustych smarów, ale wytarłem je do sucha szmatą umoczoną w rozpuszczalniku. Zanim skończyłem minęło już półtorej godziny.
Przebrałem się, zabrałem akumulator i poszedłem do malucha. Ładowanie okazało się skuteczne, gdyż zapalił od razu. Ze Stachem byliśmy umówieni przed magazynem PLM, który mieścił się w Nowym Porcie.
Okazało się, że do kupienia jest nie tylko sama przystawka teleksowa, lecz pełen terminal HF/MF z teleksem w zestawie. Nie było przystawki DSC czyli selektywnego wywołania cyfrowego (z angielskiego Digital Selective Call), ale Stachu stwierdził, że zna niejaką firmę Gyronav, która specjalizuje się w dostawach sprzętu radiowego i nie tylko takiego na statki. Właścicielem i szefem firmy był kolega Stacha, niejaki Władek, były kapitan PŻO. Nie znałem go, niestety. W każdym razie zaplanowaliśmy zakupić tam przystawkę DSC.
Stachu wykorzystał okazję i poszperał za zgodą magazyniera po półkach magazynu. Wyłowił tam najcenniejszą rzecz, jaką magazynier miał w swoim posiadaniu, a mianowicie trzy wodoszczelne walkie-talkie, takie jakich brakowało mi na Polance, a jakie wymagane były przez konwencję.
Niestety, magazynier nie chciał nawet słyszeć o ich sprzedaży, a co dopiero na nią przystać.
- Panie, to prawie nowy sprzęt. A co będzie jak na którymś ze statków nawalą, a ja pozbędę się tych kilku sztuk. Od razu będziemy musieli kupować nowe za dużo wyższą cenę.
- Niech pan się nie martwi. Jeżeli coś nawali, to i tak statek kupi to w pierwszym porcie, a nie będzie czekał na powrót do Trójmiasta. Może tak być, że nie pozbędzie się pan tego nigdy.
- No nie wiem. Ja nie mogę podjąć decyzji. To, co mam z góry zapowiedziane, że jest do sprzedaży, to proszę bardzo. Na przykład tę radiostację, którą wybraliście, ale nie będę sam się rządzić we wszystkim. Dzwońta tu ode mnie do kierownika.
Dzwonię więc i rozmawiam z samym szefem magazynów, któremu przedstawiam taką samą argumentację jak magazynierowi. Przekonuję go, że trzymając te walkie-talkie w magazynie ma tylko zamrożone pieniądze. W końcu zgadza się, twierdząc, że jeśli ma to pomóc w utrzymaniu jednego statku w polskich rękach i zatrudnienie go w żegludze zamiast sprzedaży na złom, albo do jakiegoś Araba, to niech już będzie.
Mamy więc już teleks oraz walkie-talkie. Do pełnego wyposażenia brakuje mi jeszcze przystawki DSC oraz dwóch transponderów radarowych. Są to urządzenia odzewowe, które uaktywniają się wtedy, gdy padnie na nie wiązka mikrofal wysyłanych przez radar. Nadają wtedy sygnał w postaci ciągu kropek na ekranie. Pozwala to na łatwe zauważenie tego przez przepływające statki. Jednocześnie transponder nadaje sygnał dźwiękowy, co pozwala rozbitkom w szalupie na zorientowanie się, że są w zasięgu radaru jakiegoś statku. Można wtedy na przykład wystrzelić dodatkowo rakiety, żeby tym bardziej zwrócić na siebie uwagę. Nie mówiąc już o psychologicznym efekcie działającym na rozbitków, którzy wiedzą, że pomoc jest już blisko.
Właśnie konieczność posiadania takich dwóch transponderów na każdym statku i zabieranych w  razie czego do szalupy wprowadziła konwencja SOLAS.
Postanawiamy pójść za ciosem i za jednym zamachem załatwić sprawę przystawki DSC. Jedziemy do Gyronav, której siedziba też jest niedaleko Nowego Portu. Mamy szczęście. Jest sam szef.
Teraz widzę, że znam go z widzenia, chociaż początkowo nie kojarzyłem nazwiska. Nie ma żadnej przystawki u siebie, ale może sprowadzić w przeciągu kilku dni. Podobnie transpondery. Przeglądamy katalogi i porównujemy ceny. W końcu bierzemy najtańszą. Po prostu tak trzeba. Wtedy, gdy Polanka zacznie zarabiać krocie, to powoli będę wymieniał wszystko na sprzęt najwyższej klasy. Na razie zmuszony jestem do oszczędności.
Kapitan Władek, wprowadzony przez Stacha w sprawę Polanki, rzuca propozycję nie do odrzucenia. Ściągnie dla mnie przystawkę za darmo. To znaczy bez żadnego, swojego zysku.
- Musimy pomagać początkującemu armatorowi. Kiedy nie będzie już początkujący, to będzie nam dawał duże zamówienia - śmieje się.
Doświadczam kolejnego wyrazu życzliwości i poparcia dla mojego przedsięwzięcia. Jest to tak mobilizujące, że naprawdę ogrom czekającej nas jeszcze roboty wcale nie wydaje się taki wielki.
Dziękujemy kapitanowi i opuszczamy siedzibę Gyronav. Podaję mu numer do Moniki. Bez pytania jej o zgodę zrobiłem sobie skrzynkę kontaktową, ale mam cichą nadzieję, że mi to wybaczy. Jest przecież taka dobra.
- To kiedy mogę cię zaprosić na montaż? pytam Stacha.
- Muszę znaleźć trochę czasu. Obiecuję przed naszym balem, a może w sam dzień balu. Teraz chyba nie ma co zaczynać, skoro nie ma jeszcze przystawki. Jak przyjdzie, to odbierz ją i zadzwoń do mnie. Na razie zatrzymaj cały sprzęt w kabinie, a ja potem pomontuję wszystko razem.
Rozstajemy się i wracam na statek. Niepostrzeżenie minął cały dzień.
Antek zrobił mi niespodziankę i pomalował jeden z żurawików.
- Drugi zostawiłem, żeby pan na mnie nie krzyczał, że narażam pana na bezrobocie - żartuje.
Są już chłopcy. Stukanie na dziobie jest zakończone, więc dwóch z nich maluje wszystko na bordowo, a pozostali stukają teraz na masztówce. Dzisiaj jest cała brygada. Aż sześciu i tylu samo zapowiada się na jutro na sobotę. Przypominam synowi Antka, żeby prowadził dokładne zapisy przepracowanych godzin.
Tymczasem Lechu strasznie narzeka. Nie tylko nie uruchomił sprężarki, ale jeszcze przekonał się, że jest to bardzo trudne. Prawie niemożliwe. Rozebrał ją kawałki i okazuje się, że są tam elementy wymagające regeneracji.
- No i co nie dasz rady tego zrobić? Brakuje części?
- Tak, brakuje. Ale muszę sobie jakoś z tym poradzić. Problem polega na tym, że jest to czasochłonne.
- A co z tym Białkiem? Podobno jest idealny jako inspektor. Może on wyszuka ci odpowiednie części.
- Prawdę mówiąc nie pomyślałem o nim. Teraz pewnie już wyszedł z biura. Już za późno. Przez to jestem uziemiony aż do poniedziałku. No nic, będę próbował samemu coś kombinować od jutra rano. Teraz muszę już lecieć. Umówiłem się z Baśką.
- Czekaj. Spróbuję do niego zadzwonić. A nuż jeszcze jest. Pójdę tutaj do biura. Zapisz mi szybko, co to ma być.
- Mam już zapisane.
Podaje mi małą wysmarowaną karteczkę.
- Dobra, zaraz zadzwonię, a ty się w międzyczasie przebieraj i wychodząc zajrzyj do mnie tam do biura. Może będę już coś wiedział.
- Dobrze.
- Słuchaj. Nie powiedziałeś mi, czy możesz ze mną zostać na dłużej, czy tylko wpadłeś tak na chwilę.
- Zostanę pomagać ci tak długo jak tylko będę mógł, ale przydałby mi się ktoś do pomocy.
- Nie masz kogoś na oku?
- Rozejrzę się. Idź dzwonić, nim na pewno zginie ci ten Białek.
Idę do Moniki i spotykam kierownika.
- Widzę, że jest pan u nas częstym gościem - zagaduje.
- Muszę zadzwonić. Ale potem zapłacę za wszystkie telefony.
- Ale ja nie dlatego. Nie narobi pan nam kosztów, bo telefon Moniki nie ma wyjścia na międzymiastową. A lokalnymi gadkami, to za szybko pan nie nabije rachunku.
Kierownik wychodzi już do domu, więc korzystam z tego, żeby ucałować Monikę, która wydaje się być z tego bardzo zadowolona.
Wcale nie chce mi się dzwonić do Białka, ale cóż, trzeba.
Telefon nie odpowiada. Kręcę na chybił trafił do Jasiaka i ten na szczęście jest jeszcze w biurze. Podaje mi telefon do Białka na komórkę, ale zanim się rozłączamy zaskakuję, że przecież Monika ma telefon tylko na rozmowy miejscowe. Mówię o tym Jasiakowi, a on pyta mnie o numer do Moniki i obiecuje zadzwonić do Białka na komórkę, żeby ten do mnie oddzwonił.
To działa. Po kilku minutach spędzonych na bardzo delikatnym, ale jednocześnie bardzo, bardzo przyjemnym całowaniu się dzwoni telefon i jest już Białek. Jasiak złapał go przed domem, więc tylko dotarł do siebie do mieszkania i zadzwonił. Kiedy tłumaczę mu o co chodzi, jest dobrej myśli. Jest niestety koniec tygodnia i nie może wiele zrobić, ale obiecuje od poniedziałku wziąć sprawę w swoje ręce i wygrzebać części chociażby spod ziemi.
- Czy sądzie pan, że jest to pewne? Lechu chce próbować coś dotaczać, ale twierdzi, że to bardzo pracochłonne.
- Niech to odłoży. Prawie na pewno załatwię te części. Lepiej niech robi w międzyczasie co innego.
Wychodzimy z Moniką i spotykamy Lecha. Przekazuję mu wyniki rozmowy, a on twierdzi, że ma tyle rzeczy do sprawdzania, że roboty mu nie zabraknie. Całą sobotę spędzi u mnie, a w niedzielę spróbuje wydzwonić jakiegoś znajomego mechanika lub magazyniera skłonnego do pomocy.
Kiedy Lechu już odchodzi Monika odzywa się do mnie:
- Rozumiem, że znowu zostajesz po godzinach.
- Strasznie mi przykro, ale mam jeszcze tyle roboty. Jutro będziemy cały dzień razem. Jedziemy przecież do oszołoma.
- Ranka w mesie, randka w kuchni, randka w oszołomie. Oto co mi proponuje mój nowy chłopak.
- Kochanie. Muszę się wziąć ostro za ten statek, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Jak już będzie luźniej, to będziesz mnie miała cały czas do swojej dyspozycji.
- Żartowałam chłopie. Wiem, że tym żyjesz. Ja zresztą mam też tu robotę.
- Jaką?
- Najpierw skończę mesę, a potem wezmą się trochę za kuchnię. Potem pokażesz mi gdzie masz flagi kodu i innych państw. Spróbuję zrobić jakąś dekorację.
- Kochana jesteś.
- Już ci mówiłam, że u ciebie to łatwe. Wystarczy trochę posprzątać.
Tym razem chyba była od razu nastawiona na porządki, bo wkłada biały fartuch i rusza z wiadrem z wodą i mydłem do mesy pasażerskiej.
Ja przypominam sobie o party na mostku, więc mówię Antkowi o projekcie zadaszenia. Przygląda się uważnie i od razu widzi, gdzie co zamocować, żeby sprawa się zmaterializowała.
- Czy zamiast brezentów może być folia? - pyta.
- Jeszcze lepiej. Nie będziemy tak zasłonięci.
- Jest jedna rolka pod bakiem i to takiej porządnej, bardzo grubej. U góry rozepnę plastykowe markizy. Dla pewności podwójnie. Boki osłonię folią i w ten sposób stworzymy coś w rodzaju palmiarni.
- Raczej tunelu na pomidory. W każdym razie zabezpieczymy delegację przed deszczem i wiatrem. Kapitalnie, panie Antku. Zostawiam to panu.
Wiem, że mogę tak zrobić. Antek zrobi wszystko tak jak chciałem, albo jeszcze lepiej.
Wracam do swojej roboty, czyli maluję na biało żurawiki drugiej szalupy. Zanim skończę brygada młodzieżowa wybiera się już do domu. Antek jedzie razem z nimi. Opuszcza statek również i majster od Stacha, który rozpoczął już wstawianie nowych elementów do fundamentu windy kotwicznej.
Za pół godziny kończę i ja. Monika jest już w kuchni.
- Jest tu tak zapuszczone, że to co robię, to tylko pobieżne mycie. Ale coś musiałam zrobić. Nie cierpię jak mi się wszystko przykleja do palców.
Pomagam jej dokończyć mycie kuchni i rzeczywiście nie jest to łatwe zadanie, ale pozbywamy się przynajmniej tłustych zacieków. O tym, żeby doszorować się do całkiem czystego nie ma mowy. Zresztą w ogóle, to przydałoby się malowanie.
Idziemy na mostek. Wyciągam po kolei różne flagi, a Monika je przebiera i ocenia.
- Ta za mała, ta to tylko czerwona szmata ( ma na myśli flagę kodu „B”). Ta znowu mogłaby być, ale cała jest wyświniona jakimiś smarami. Nie masz tam czegoś lepszego?
- Prawdę mówiąc nie wiem. Nie sprawdzałem. Podaję ci następne.
- Ta mogłaby być, ale jest wystrzępiona.
- No wiesz, na morzu od czasu do czasu zdarza się wiatr.
- Przestań się ze mnie nabijać, tylko szukaj mi czegoś w jakim takim stanie.
- Już się robi szefowo.
W  końcu po niemal godzinie mamy wyszukany komplet flag. Niezbyt zniszczonych i jednocześnie w miarę atrakcyjnie wyglądających, czytaj: kolorowych.
Wracamy na dół. Monika wrzuca je do mesy pasażerskiej i mówi, że pomyśli nad dekoracją jutro. Teraz marzy tylko i wyłącznie o kąpieli. Jest zmęczona, spocona i brudna. To ona tak mówi, bo mi się wydaje świeżutka, czyściutka i w ogóle na medal.
- Słuchaj stary, czy mogę skorzystać z twojego prysznica. Jestem cała. No wiesz jaka, nieapetyczna. Mam swój ręcznik, nie pobrudzę twojego. Nie martw się.
- Nie martwię się. Jestem logiczny, skoro się umyjesz, to jak możesz pobrudzić mój ręcznik.
- Nie filozofuj, tylko wpuść mnie do łazienki.
Bez skrępowania rozbiera się przy mnie. Błyskawicznymi ruchami zrzuca z siebie najpierw fartuszek, potem bluzkę i spódniczkę, potem całą bieliznę. Nie zwraca wcale na to uwagi, że patrzę na nią łakomym wzrokiem.  Zrzuca stanik i majtki, ale ja nic nie widzę. Niepostrzeżenie dla mnie samego złapała właśnie ten ręcznik, który jej pożyczyłem i wszystko to co miała najlepszego zakryła przed moimi oczami i znikła w łazience.
Jestem rozczarowany. Poczułem się jak na tych filmach gdzie kamera już już dojeżdża we właściwe miejsce i wtedy właśnie zmienia się kadr. Monika dokładnie to mi zastosowała. Sprytna szelma. Robi sobie ze mną co chce. Słyszę jak tam pod prysznicem pluska się jak złota rybka i w dodatku podśpiewuje sobie. A ja tymczasem jestem znowu podniecony. Cholera wczoraj było to samo. To znaczy odwrotnie. Ja wychodziłem z kąpieli i niestety nic nie wskórałem. Dzisiaj jest odwrotnie. Ona wychodzi z kąpieli, a ja na pewno coś wskóram.
Przekonuję sam siebie do tej myśli. Przecież wczoraj mówiła, że nie wszystko od razu. Pewnie dzisiaj obdarzy mnie czymś więcej. Tak się tym podniecam, że biorę to za pewnik i szybko się rozbieram. Wskakuję do koi i czekam aż ukochana wyjdzie spod prysznica. Cały czas gra mi jak rzadko kiedy przedtem.
W końcu Monika owinięta  w mój ręcznik kąpielowy wychodzi z łazienki.
- O widzę, że mój pan gotowy - mówi.
- Narobiłem się dzisiaj, więc padłem zmęczony do łóżka - mówię obłudnie.
- Oczywiście. Śpij biedaku. Należy ci się trochę wypoczynku. To ja lecę do domu.
- O nie. Nie uda ci się tak łatwo mnie wykiwać. Zastosuję ci to co ty mnie wczoraj - myślę.
Podrywam się z koi i próbuję jednym szarpnięciem ściągnąć z niej ręcznik.
Okazuje się, że moja głupota nie zna granic. Monika lekko tylko dryga i wysmykuje się spod mojej ręki. Natomiast ja całkiem nagi nagle znowu stoję na środku kabiny ze sterczącym fiutem.
Tak jak wczoraj. Nawet nie zauważam, kiedy ona błyskawicznie naciąga na siebie majtki i stanik,  a potem już zupełnie spokojnie całą resztę i mówi do mnie:
- Nie wiem czy ci wczoraj mówiłam, że masz całkiem, całkiem. Czy zamierzasz coś z tym zrobić?
A jak tak jak wczoraj łapię cokolwiek, żeby się osłonić i nie czuć tak całkowicie nagi.
- Tak, mam. Mam zamiar teraz i natychmiast cię...
- Cię co? Pewnie chciałeś powiedzieć bzyknąć, przelecieć czy nawet po prostu zerżnąć. O nie kolego. Zapamiętaj sobie, że nie jestem łatwą dziewczyną. Jestem porządną dziewczyną i masz o tym pamiętać. Kapewu?
- Nigdy nie miałem cię za łatwą, ale uważam, że skoro się kochamy, to chyba możemy również
- Co również? Masz na myśli bzyka?
- No więc tak. Mam.
- Ja też tylko o tym marzę, ale muszę poznać twoje plany. Nie wiem, czy po prostu nie bawisz się ze mną.
- Ach. Bawię się tobą. Przyznam ci się, że odniosłem wrażenie, iż to ty bawisz się ze mną.
- Ty bawisz się ze mną. Nie, to ty bawisz się ze mną. Nie, to nie ja, to jednak ty. Wiesz co? Możemy tak się przekomarzać przez cały czas.
- Kocham cię i tyle. Pragnę cię. Podniecasz mnie i nie wyobrażam sobie żadnej innej kobiety oprócz ciebie. Czy to nie wystarczy?
- Nie. Musisz jeszcze pojechać ze mną po zakupy na przyjęcie organizowane przez pana kierownika.
- Dobrze to chodźmy spać, a  rano po zakupy.
- Nie zostanę tutaj kochanie. Mama by mnie przeklęła. A nawet nie o to chodzi. Nie chcę, żeby się o mnie martwiła i dlatego muszę wrócić na noc do domu.
- Masz rację. Ja też nigdy nie potrafiłbym zawieść matki.
- Cieszę się, że to rozumiesz.
Odprowadzam ją do samochodu, a sam wracam na statek. Umawiamy się w ten sposób, że od godziny dwunastej będzie czekać na mój telefon. Ja muszę od rana być na  statku i odebrać dostawę z hurtowni z napojami i piwem.
Wracam do swojej kabiny i otwieram lodówkę, w której zaplątała się gdzieś jedna jedyna butelka zielonego Steinlagera. Otwieram ją i bardzo powoli piję. Nie muszę się spieszyć. Nie jest jeszcze późno, ale nie mam zamiaru brać się za jakąkolwiek robotę. Dochodzę do olśniewającego wniosku, że nie mogę pracować codziennie po piętnaście godzin, bo zbyt szybko się wypalę.
Właśnie dzisiaj postanawiam trochę odetchnąć.
Wpada mi do głowy myśl, że taka odbudowa statku, takie zadanie na własny rachunek, to przecież niecodzienna sprawa. Chyba warto to jakoś uwiecznić.
W ogóle to zaskakuję, że przecież nie robię żadnych zapisów. Statek wchodzi wkrótce do eksploatacji, więc trzeba zacząć prowadzić dziennik okrętowy.
Nie zastanawiam się długo i wyszukuję jeden czysty egzemplarz oraz wprowadzam zapisy od dnia pierwszej wizyty na statku. Mniej więcej pamiętam co się działo. Zakładam też brudnopis dziennika w grubym zeszycie formatu A-4. Tutaj będę notował na bieżąco wszystkie sprawy. Ten brudnopis będzie też znakomitym materiałem do napisania tych właśnie wspomnień, które czytasz.
Pomysł spisania tego wszystkiego właśnie w formie opowiadania, czy też może pamiętnika rodzi się w tym samym czasie.
Może właśnie dlatego, że nie prowadziłem zapisków od początku i wiele musiałem odtwarzać z opornej pamięci, wspomnienia te są tak chaotyczne.
Poświęcam na zapiski dwie godziny i przekonuję się, że pisanie idzie mi bardzo wolno. Przez te dwie godziny zapisałem zaledwie kilka kartek. Postanawiam codziennie dopisywać po kilka stron. Dopiero po pewnym czasie przekonam się, że nie jest łatwo dotrzymać takiego postanowienia. Zazwyczaj brakuje czasu.
No, ale tego wieczoru byłem dobrej myśli i wydawało mi się, że bez większych kłopotów stanę się Markiem Twainem.
Wypite piwo pozwoliło mi na szybkie i łatwe zaśnięcie.

Rozdział 11,12,13, 14, 15
 

Strona Główna