Dzisiaj dostępny rozdział:
16
Kolejne odcinki będą prezentowane
co niedzielę.
Kliknij
tutaj żeby przeczytać rozdziały 1,2,3,4,5,6,7,8,9,10,11,12,13,14,15
16
Śpię dosyć spokojnie i bez żadnych snów, gdy w pewnej chwili się budzę.
Teraz wiem, że było to zaledwie po pół godzinie snu. Przewracam się
na drugi bok i nagle zdaję sobie sprawę, że tym, co mnie obudziło jest
jasne światło. Zawsze śpię z odsłoniętymi firankami, żeby rano budziło
mnie słoneczko.
Tym razem obudziła mnie łuna. Wstałem zaspany z koi i wyjrzałem przez
bulaj szukając źródła tego dziwnego blasku.
Było całkiem blisko. Niedaleko za naszą rufą, może z dwieście metrów
ode mnie licząc wzdłuż długości nabrzeża, po środku basenu znajdowała się
płonąca barka. Płomienie ognia były wysokie na kilka metrów i przypominały
gigantyczny znicz.
Barka z płonącym ładunkiem, cokolwiek to było, była przyczepiona na
dosyć długim holu do holownika. Zorientowałem się, że holownik kieruje
się w stronę wyjścia z portu. Oznaczałoby to, że musi przepłynąć koło nas.
Na szczęście basen był w tym miejscu szeroki, więc nie groziły nam żadne
iskry czy pryskające we wszystkie strony skrawki czegoś. Było za daleko.
Ubrałem się i poszedłem obserwować poczynania barki.
Otworzyłem skrzydło mostku i wyszedłem na zewnątrz. Holownik cały czas
polewał barkę wodą ze swego działka na pokładzie pelengowym. Jednocześnie
powoli kierował się w stronę wyjścia z portu. Na razie nie działo się nic
niebezpiecznego. Przynajmniej dla mnie i dla Polanki. Bo na pewno nie było
to bezpieczne dla samej barki i ładunku na niej.
Z barki dobiegały coraz głośniejsze i coraz częstsze odgłosy wybuchów.
Polewane płomienie nie zmniejszały się, tylko nadal zwiększały. Chciałem
popatrzeć przez lornetkę, ale nie było jej pod ręką. Jedna była w kabinie,
a druga była zamknięta tu na mostku w szafce razem z innymi cenniejszymi
rzeczami.
Zaniepokoiłem się, czy na skutek wybuchów nie doleci do mnie jakiś
płonący kawałek czegoś.
Poleciałem do kabiny Lecha i go obudziłem, a potem szybko wróciłem
na mostek. Chciałem, żeby Lechu był pod ręką, w razie gdybym potrzebował
pompy pożarowej, a ona nie chciała zadziałać.
Pojawił się po kilku minutach. Uruchomiliśmy pompę, która działała
jednak dobrze. Dopiero wtedy zaskoczyłem, że węże mam schowane przed złodziejami
w magazynku awaryjnym. Zbiegliśmy razem na dół i wyciągnęliśmy aż cztery
węże i podłączyliśmy je do czterech różnych hydrantów. Dwa z lewej i dwa
z prawej burty.
Wróciliśmy na mostek i oglądaliśmy niecodzienne widowisko. Wybuchy
były jeszcze częstsze i silniejsze. Co chwila w powietrze wylatywały kawałki
czegoś płonącego, ale z daleka nie widzieliśmy co to jest. Dostrzegłem
nazwę holownika - Antoś. Pomyślałem, że może coś usłyszę na temat tego
pożaru w eterze i dlatego włączyłem UKF-kę na kanale bezpieczeństwa 16.
Po chwili namysłu włączyłem drugą na kanał portowy 14. Nic tam się jednak
nie działo.
Przez kilka minut holownik powoli podsunął się do przodu tak że był
teraz już prawie naprzeciwko naszego mostku. Od wschodu wiał lekki wiaterek
związany zapewne z wyżem jaki się od kilku dniu usadowił nad Białorusią.
Tymczasem detonacje były jeszcze groźniejsze, płomienie zwiększyły się
jeszcze bardziej i miały już wysokość dziesięciu metrów. Rozprzestrzeniły
się po całej barce, a nie tylko w jej ładowni i wtedy stało się to, co
się stać musiało. Przepaliły one hol i barka została pozostawiona samej
sobie. Holownik próbował do niej podejść i jakoś ją popychać, ale było
to po prostu niemożliwe, gdyż kawałki blachy latały we wszystkie strony
i było to cholernie niebezpieczne dla niego. Trzymał się więc na odległość
kilkudziesięciu metrów od barki cały czas polewając wodą, która jednak
nie gasiła płomieni, tylko je jeszcze bardziej podsycała.
Domyśliłem się, że ładunkiem musi być karbid. Potem dowiedziałem się,
że tak było naprawdę. Na barce było kilkaset beczek karbidu, który podlewany
wodą wytwarzał coraz więcej i więcej acetylenu. Rozgrzane do niesamowitej
temperatury beczki co chwila wybuchały, a w powietrzu latały ich dekle
lub kawałki urwanej blachy. Holownik nie chciał być bombardowany tymi groźnymi
odłamkami i trzymał się z daleka, a barka dryfowała na nas.
Chwyciłem słuchawkę i wywołałem kapitanat. Zgłosili się natychmiast.
W kilku słowach opisałem sytuację i zażądałem straży pożarnej. Jeżeli nie
zdarzyłby się jakiś cud, to za pięć minut barka powinna się o nas oprzeć
i solidnie opalić. Rzuciłem słuchawkę i razem z Lechem zbiegliśmy na dół.
Przenieśliśmy węże bliżej rufy, tam gdzie kierowała się na nas barka. Polewanie
karbidu wodą nie mogło poprawić sytuacji, ale raczej ją pogorszyć, ale
może w końcu udałoby się ją zatopić. To byłoby lepsze, aniżeli miałaby
spowodować pożar na Polance. Pomyślałem o tym, że statek jest nie ubezpieczony
i o tym, że właśnie pożaru obawiałem się najbardziej. Wyglądało na to,
że nie pomagało mi nasze pilnowanie się. Niebezpieczeństwo nadchodziło
z zewnątrz. Staliśmy więc na pokładzie i laliśmy wodę w stronę barki, co
jednak nic nie dawało. Zaczęliśmy więc lać po pokładach i burtach, żeby
je schłodzić i zmoczyć, co z kolei na pewno by nie zaszkodziło Polance,
gdy barka już do nie dotrze. A że dotrze, to było już widać gołym okiem.
Kiedy była już w odległości dwudziestu metrów musieliśmy porzucić węże.
Nie to, że temperatura była za wysoka, tylko na pokład zaczęły spadać kawałki
rozpalonej do czerwonego blachy. Nie było sensu podkładać głowy pod taki
rozpalony, latający talerz. Na tyle, na ile mogliśmy, zamocowaliśmy węże
tak, żeby prądownice były skierowane na burtę w tym miejscu, gdzie za chwilę
powinna oprzeć się barka. Zostawiamy też otwarte hydranty, żeby woda lała
się na pokład i go chłodziła.
Po chwili barka jest już przy burcie i znika nam z oczu. Cała dostała
się pod nawis rufy. Zepchnął ją tam wiatr i strumienie wody polewane z
Antosia. Jest gorzej niż źle. Gdyby stała przy prawej burcie, to wyrządziłaby
nam pewnie mnóstwo szkód, ale główny impet płomieni byłby skierowany w
górę. Przy chłodzeniu burty może skończyłoby się na stosunkowo niegroźnych
stratach. Teraz, gdy jest pod nami, nic nie można zrobić. Jesteśmy podgrzewani
od dołu. Znajdujemy się w sytuacji eksplorera w kotle ludożerców.
Tymczasem na pokładzie robi się już obłędnie gorąco. Nie można podejść
do miejsca gdzie zamocowaliśmy węże. Cały czas słychać wybuchy. To się
dzieje już kilkanaście metrów od nas, więc uczucie jest dosłownie takie,
jak gdybyśmy się znajdowali na środka pola bitwy. Bijące w górę płomienie
wychylające się prosto zza burty przypominają gigantyczny palnik acetylenowy.
- Acetylen - zaskakuję, że barka jest dokładnie pod magazynkiem, gdzie
dostarczono dzisiaj świeże butle z gazami. Jeszcze może kilka minut, a
potem zaczną wybuchać i one, a po nich zbiorniki paliwa na rufie. Jeśli
natychmiast nie pojawi się tu straż pożarna i nie zrobi czegoś, to urwie
nam całą rufę, a może nawet, kto wie, statek pójdzie na dno.
Rzucam się biegiem na mostek i ryczę do Antosia, który zaraz się zgłasza.
Krzyczy, że polewa barkę, ale nie może podejść bliżej, bo jest niebezpiecznie.
Gada i gada, a ja chcę mu przekazać co innego. Wreszcie zwalnia kanał,
więc ryczę do niego:
- Niech pan się złoży do naszej burty i strumieniem wody ze śruby wypłucze
tą cholerną barkę spod mojej rufy, bo inaczej urwie nam cały tyłek.
- Zaraz spróbuję - odpowiada Antoś i rzeczywiście próbuje manewrować.
Wpadam na myśl i krzyczę do Lecha przekrzykując huk wybuchów:
- Puszczaj motor, szybko.
- Nie mogę. Nie jest gotowy. Mamy wodę w szóstym układzie.
- Wydmuchaj ją i startuj. Może ruch śruby wypłucze spod nas tą cholerną
barkę.
- Nie mogę, nie chcę rozwalić silnika. Nawet gdyby nie ta woda, to
nie można robić startu na zimno. Woda jest nie podgrzana.
- Ale mówiłeś, że na noc zostawisz napełnione przestrzenie wodne.
- Tak, ale na zimno szkoda rozwalać silnika.
- Jeśli nie tego nie zrobimy, to zaraz odstrzeli nam tyłek. Oszczędzisz
silnik, ale stracisz statek. Puszczaj ten motor. Musimy coś robić - drę
się jak opętany,
- Jak chcesz, ale może nam pourywać cumy.
- Co powiedziałeś?
Wybiegam na skrzydło i oceniam sytuację.
- Ależ tak, jak nie mogłem od razu o tym nie pomyśleć. Trzeba właśnie
odcumować - krzyczę głośno do siebie i do Lecha.
- Gnaj do maszyny i dawaj mi ten silnik, ale piorunem. Jak będziesz
gotów, to daj telegraf na pogotowie. Ile to potrwa?
- Postaram się jak najszybciej, ale mówię ci, że rozwalę silnik.
- Uratujesz statek.
- Dobra, na twoją odpowiedzialność. Daj mi piętnaście minut.
- Masz pięć.
- Nie da rady. Muszę puścić dwa agregaty, pompę olejową, też zimną,
obrócić obracarką, przedmuchać.
- Nie gadaj, idź. Startuj od razu po przedmuchaniu, nie trać czasu
na zakręcanie kurków. Liczą się sekundy, albo urwie nam tyłek.
Lech gna do maszyny, a ja nerwowo patrzę na Antosia, który próbuje
śrubą dać wodę na barkę, ale zamiast tego sam rusza do przodu. Wpadam do
środka i krzyczę do UKF-ki, żeby się zacumował do burty pod mostkiem i
wtedy kręcił.
- Jasne, trzeba było tak od razu. Niech pan przyjmie hol.
- Nie mogę, jestem sam. Radźcie sobie sami.
Rzucam słuchawkę i biegnę na drugie skrzydło, żeby sprawdzić, czy podjeżdża
straż pożarna. Nie ma ich jeszcze. Wracam do środka i przez okna widzę,
że Antoś podchodzi pod midszyp. Dotyka dziobem mojej burty i jakiś matros
wspina się po drabinie na nasz pokład.
- Znaleźli sposób - myślę z ulgą.
Teraz aby szybko. Jak dobrze pójdzie, to Lechu nie będzie musiał puszczać
motoru, a barkę wypchnie strumień wody spod śruby Antosia.
Wołam go znowu i chwalę za szybką akcję oraz zachęcam do jeszcze szybszej.
Potem zaskakuję, że jak głupek latam do stacjonarnej UKF-ki, podczas gdy
mam przenośne, zakupione w magazynach PLM. Niestety, są zamknięte razem
z lornetką i innym rzeczami w szafce. Na szczęście pęk kluczy mam
przy sobie. W nerwach nie mogę znaleźć właściwego. Tracę chyba z minutę
i już mam ją w dłoni. To mały Icom, zgrabny i poręczny.
Nagle stwierdzam, że za bardzo się miotam. Jest to zrozumiałe
w mojej sytuacji, ale nie prowadzi do niczego dobrego. Błyskawicznie robię
rachunek, co jeszcze można poradzić. Nie przychodzi mi nic innego do głowy.
Tylko próba wypłukania barki spod rufy, a jak nie da rady, to odejście
od nabrzeża na silniku i pozostawienie barki za rufą. Jest jeszcze jedno
wyjście. Bez silnika statkowego może spróbować mnie odcumować holownik.
Nie można go zaczepić na rufie. Na dziobie tak, ale wtedy odciągając
tylko dziób, rufa będzie spychana wiatrem na nabrzeże i nie tylko uszkodzę
nabrzeże i naszą rufę, a może i ster i śrubę, ale być może także zwalę
stojący na kei dźwig portowy. Muszę mieć silnik.
Wołam kapitanat i zamawiam drugi holownik. Nie ważne koszty. Może dzięki
tym kosztom uratuje się statek.
Antoś jest już zamocowany i zaczął całą mocą kręcić śrubą, ale to nic
nie daje. Barka zaklinowała się gdzieś pod spodem i ani drgnie. Nadal huczy
kilkunastometrowy gigantyczny słup ognia, nadal latają w powietrzu kawałki
rozpalonej blachy. Robi się gorąco nawet tu na mostku, prawie trzydzieści
metrów od rufy. Wyobrażam sobie, co się musi dziać magazynku na rufie.
Cud, że do tej pory nie wyleciał w powietrze.
Czekam na silnik, jak będzie gotowy, to natychmiast odcumowuję. Mówię
o tym holownikowi i proszę, żeby jego marynarz poszedł na dziób rzucić
nasze cumy. Na rufie nie zrobi tego nikt. Jest tam piekło. Myślę, że jeśli
rzeczywiście istnieje coś takiego jak ogień piekielny, to tak właśnie musi
wyglądać.
Chcę dzwonić do maszyny, ale wiem, że tylko stracę czas. Lechu musi
się tam zwijać jak w ukropie. Coś się dzieje, bo słyszę jak startują agregaty.
Jeszcze tylko silnik główny.
Czekam, a w międzyczasie włączam wszystko potrzebne do ruchu. Najpierw
ster, chodzi na szczęście dobrze, potem puszczam radar na stand by. Powinienem
był to zrobić na początku, ale w rozgardiaszu nie pomyślałem o tym. Okazuje
się, że człowiek wie wszystko co powinien robić w normalnych sytuacjach.
W razie nagłego zagrożenia nie jest to takie oczywiste. Włączam też światła
nawigacyjne, a nawet syrenę okrętową i głośnik na dziób. Próbuję wywołać
znajdującego się już tam człowieka z holownika. On domyśla się, że go wołam,
bo słyszę jak odkręca skrzynkę z głośnikiem i po chwili się odzywa.
- Na razie niech pan nic nie rzuca, tylko sprawdzi co jest do rzucenia
i pomyśli jak to najszybciej zrobić. Potem, jak panu powiem, zrzuci pan
te liny wody. Na nabrzeżu nie ma nikogo. Zresztą jak by je pan sam wyciągnął.
- O K. Zrozumiałem.
- Dobra. Niech pan odcumuje holownik i zaczepi go bliżej dziobu z prawej
burty. Zaraz będziemy próbowali odejść.
Nie zmyślam. Widzę na wskaźniku obrotów, że Lechu próbuje obrócić silnik.
Teraz już naprawdę niedługo. Wypadam jeszcze lewe skrzydło, patrzę na nabrzeże
i widzę, że na bramie pojawia się straż pożarna.
Nie ma natomiast drugiego holownika.
Tymczasem Antoś już jest puszczony i powoli kieruje się do dziobu.
Marynarz idzie w tą samą stronę.
- Jak pana zamocuje, to niech od razu rzuca spring, a potem dziobowe
- proszę szypra, żeby przekazał to matrosowi, który jeszcze jest za daleko
od głośnika, żeby mnie słyszeć.
Zdecydowałem się ruszać zanim będzie gotowy silnik. Niech nawet rufa
szoruje po nabrzeżu. Może będzie mniej strat niż myślę. Byle tylko
ta cholerna barka wyskoczyła spod rufy i już będzie dobrze. Za daleko do
przodu po nabrzeżu nie mogę się posuwać, bo jest tam dalej inny statek,
ale dobre sto pięćdziesiąt metrów mam dla siebie.
Wyciągam z szuflady mapę 2377 i staram się zapamiętać jak należy płynąć.
Niewiele tu jest do studiowania. Trzeba po prostu trzymać się środka basenu
i wyjść na redę. Jak już ruszę, to nie mogę się zatrzymać, aż na redzie,
bo inaczej z kimś się zderzę. Jest za ciasno, żeby stawać w dryfie czy
też na kotwicy.
Antoś zgłasza się, że jest już zamocowany. Krzyczę do niego i jednocześnie
przez głośnik, żeby matros rzucał spring i zaraz po nim cumy dziobowe,
a holownik żeby zaraz zaczął odciągać dziób. Muszę natychmiast ruszać,
bo zaraz mi urwie dupsko. Temperatura wynosi tam już chyba z milion stopni.
To cud, że jeszcze nic się nie stało.
Kończę swe wykrzykiwanie do UKF-ki, gdy widzę, że wskaźnik obrotów
skacze, a jednocześnie słyszę charakterystyczny odgłos przedmuchiwania
silnika powietrzem startowym. Dzwoni telefon.
Lechu może startować, ale woli zamknąć jednak kurki.
- Ile to potrwa?
- Minutę.
- Zakręcaj i od razu startuj wolno naprzód. Nie czekaj na moją komendę.
Wychylam ster lewo na burtę i czekam aż będą rzucone liny na dziobie.
Głośno liczę sekundy. Może Lechu będzie gotów szybciej niż marynarz na
dziobie. To też byłoby niedobrze. Powinno to być razem. Zakładam, że tak
rzeczywiście będzie. Mija denerwująca minuta, a ja w tym momencie przypominam
sobie Monikę.
Może to głupie, ale pomyślałem sobie wtedy, że gdyby mnie tu zobaczyła,
tak energicznie i pewnie (w swoim własnym mniemaniu) kierującym akcją ratowania
Polanki, to pewnie by mnie znowu pokochała. Ta myśl trwa zaledwie sekundę,
bo przez głośnik odzywa się matros, że wszystkie liny są już wyrzucone
do wody.
- Niech pan powoli odciąga dziób - mówię do Antosia.
- Dobra zaczynam - odpowiada i napręża hol.
Teraz czekam na Lecha.
Wypadam jeszcze raz na skrzydło i widzę, że strażacy rozciągają swoje
węże i chcą przystawić drabinę do mojej burty, w pobliżu podniesionego
trapu. Dobrze, że go wieczorem podniosłem. Przynajmniej nie zniszczę go
przy tym awaryjnym odejściu
Wrzeszczę z góry, żeby tego nie robili, bo powpadają do wody. Rzeczywiście
statek powoli oddala się od nabrzeża. Tylko rufa jest blisko, ale i tak
pewnie by nie zdążyli. Wracam do środka i tylko kątem oka dostrzegam jeszcze,
że jakiś facet z kamerą kręci na taśmę całe zamieszanie.
Minęła już na pewno minuta i silnik powinien już zastartować. Oby nic
się wyskoczyło.
- Nie może - mówię do siebie z przekonaniem. - Nie może nasz wysiłek
i poświęcenie pójść na marne.
Przypominam sobie znowu Monikę. Skąd czas na te myśli? Nie wiem. Pewnie
dlatego, że w tej chwili nie mogę nic zrobić, tylko czekać na start motoru.
- Straciłem już Monikę, nie mogę stracić Polanki - mówię do siebie
i chyba Lechu to słyszy, gdyż startuje silnik. Dziób jest już odchylony
o dwadzieścia stopni. Teraz praca silnika naprzód i ster lewo na burtę
powinny odrzucać rufę od nabrzeża i tylko o to chodzi. Jest tylko jedno
ale. Nie wiem jak mocno będą trzymać cumy rufowe, a zwłaszcza spring, bo
same cumy to pewnie są już przepalone. Takie przyhamowanie może całkiem
zepsuć mój manewr. Pocieszam się jednak, że masa rozpędzonego kadłuba bez
trudu poradzi sobie z jakimiś tam sznurkami.
Statek rusza ociężale naprzód. Przestawiam telegram na wolno naprzód.
Nie czuję żadnego oporu. Zresztą trudno to odczuć. Liny na rufie pewnie
są już zerwane. Jestem sam na mostku, a mam do obsłużenia wszystko. Czy
zdążę? Nie wiem. Spróbuję. Zostawiam na chwilę ster i wybiegam na skrzydło.
Rufa jest nadal nad keją, ale chyba nie obciera o nabrzeże. W każdym razie,
co prawda jeszcze za wolno, ale działa już efekt odrzucania rufy od kei.
Krzyczę do holownika, żeby ciągnął słabiej, a sam wpadam do środka i daję
pół naprzód. Teraz efekt obracania jest już bardziej odczuwalny. Jeszcze
raz zostawiam ster i znowu wybiegam na lewe skrzydło. Teraz statek oddala
się od nabrzeża już bardziej równolegle. Cum rufowych już nie ma, ale widzę,
że spring nadal jeszcze znajduje się na polerze. Jest teraz luźny, bo poszliśmy
do przodu, ale zaraz się napręży, gdyż nadal szybko posuwamy się do przodu.
Wtedy może przyhamować rufę i skręcić ją na nabrzeże. Może też pęknąć i
nic takiego się nie stanie. Są tam strażacy i mogą go zrzucić do wody,
ale co się stanie, jeśli wkręci się w śrubę. Jednak takie same ryzyko istnieje
też jeśli pęknie gdzieś w pobliżu oka i też wpadnie do wody.
Strażacy sami rozwiązują ten problem, gdyż któryś z nich bez mojej
komendy podbiega do polera i zrzuca linę do wody. Teraz wiem, że
rufa odejdzie od nabrzeża gładko, oby tylko lina nie wkręciła się w śrubę.
To lekka lina propylenowa i pływa po powierzchni wody, więc przy odrobinie
szczęścia nic się nie powinno stać. Wracam do środka i każę holownikowi
zwolnić hol, przerzucam ster na środek i zwalniam maszynę znowu do wolno
naprzód. Statek płynie teraz lekko ukośnie w kierunku do osi basenu. Za
chwilę, gdy będziemy po środku wyrównam kurs i będę płynął środkiem basenu
aż do redy. Na szczęście pierwszy odcinek jest prosty. Ustawiam statek
na właściwym kursie, ale przez prawe okna widzę, że jest za nimi tak samo
jasno jak przedtem. Porzucam na chwilę ster i wybiegam na prawe skrzydło.
Spotkało nas najgorsze, co może być. Ta okropna barka uczepiła się nas
na dobre i płynie z nami. Rufa jest cała w ogniu. Pali się już nawet na
moim pokładzie. Stare liny, stare deski i tym podobne drobiazgi. Cudem
chyba tylko nie wybuchają butle z gazami.
Niemal tracę głowę. Czyżby cały ten wariacki manewr nic nie dał i za
chwilę miałbym wylecieć w powietrze, a może i zablokować sam środek basenu
zatopioną Polanką.
.....................
Ciąg dalszy za tydzień