Rock and Roll wiecznie żywy
Ucieszyłem się, gdy Fundacja Sopockie Korzenie przysłała mi zaproszenie do udziału w III edycji Ogólnopolskiego Konkursu "Wspomnienia Miłośników Rock'n'rolla".
Ponieważ w poprzedniej, drugiej edycji konkursu otrzymałem główną nagrodę, więc poczułem się bardzo pewnie i natychmiast zdecydowałem się coś napisać.
Po chwili przyszła jednak refleksja: napisać - owszem, tylko co.
Prawdę mówiąc, całe moje wspomnienia z tamtej epoki zawarły się w tamtym poprzednim tekście. Nie uczestniczę w żadnych wydarzeniach związanych z muzyką, ani nawet nie śledzę nowości. Tamtą muzykę po prostu lubię i chętnie jej słucham dlatego, że jest dobra.
Myślę, że dobrze to ująłem: lubię muzykę dobrą a nie tylko nową.
Słowem, nie napiszę tu tego, co mogliby napisać na przykład ludzie siedzący w muzycznym tyglu przez całe swoje młodzieńcze i dorosłe życie, czyli Woytek Korzeniewski lub Marcin Jacobson.
Zdecydowałem się więc napisać o tym, czy w ogóle i jakie kontakty z muzyką rozrywkową trafiały mi się później a więc przez całe moje życie.
Myślę - albo jeszcze lepiej - sądzę, że bardzo często w tym tekście będą pojawiać się "Czerwone Gitary".
Ten legendarny zespół powstał w roku 1965 i od razu odnosił wielkie sukcesy w tak zwanym zimowym "Non Stopie", mieszczącym się w bocznej sali sopockiego Grand Hotelu.
Czerwone Gitary zagrały na naszym balu maturalnym w pierwszym ogólniaku. Był to wspaniały bal. Głównie ze względu właśnie na obecność tego zespołu. Podobno zresztą była to jedyna szkolna zabawa, na której zagrał kultowy zespół, bo ten pomysł poparł Seweryn Krajewski. Sewer chodził z nami do podstawówki. Większość z naszej klasy poszła potem do pierwszego ogólniaka mieszczącego się w tym samym budynku, a Sewer wybrał szkołę muzyczną. No i właśnie w 1965 roku zdawała maturę jego dawna klasa z podstawówki.
Po maturze trzeba było robić coś dalej. Ja wybrałem szkołę morską. Oczywiście młodzież z całej Polski ucząca się w tej szkole była, podobnie jak ja, zakochana w rock and rollu i słuchała go kiedy tylko to było możliwe. W salach internatu na magnetofonach Tonette lub w radiach typu Szarotka.
No, ale najlepszym muzycznie momentem w życiu szkoły morskiej było powstanie zespołu muzycznego "To my", który co sobotę grał w klubie Bukszpryt.
W tymże to klubie, co sobotę odbywały się słynne w całym Trójmieście zabawy, na które ściągały tabuny młodych dziewczyn. Mimo, że raczej jeździłem na "dobówki" do Sopotu, to kilka razy przyjechałam również na zabawę w Bukszprycie. Te zabawy były naprawdę wspaniałe, co w dużej mierze było zasługą muzyki, prezentowanej przez wspomniany zespół "To my". W skład zespołu wchodzili: Wiesiek Jasłowski z pierwszego roku mechaników - perkusja oraz gitary - Czesiek Dudka, nawigator z naszego roku, Antek Kalandyk Radzik (radiowiec) z naszego roku oraz elektryk Hajski z drugiego roku.
Niekwestionowanym liderem był Czesiek Dudka z Chrzanowa, nazywany przez nas Kazkiem. Był to wyjątkowo utalentowany gitarzysta i wokalista.
Grali i śpiewali przeważnie - lecz nie tylko - przeboje Czerwonych Gitar i Beatlesów. Stale rozszerzali swój repertuar. Wystarczyło, żeby Sewer Krajewski lub Krzysztof Klenczon coś skomponował, a już Czesiek ćwiczył kolejny nowy przebój. Próbowali wieczorami prawie codziennie.
Oprócz dobrej muzyki, była na tych zabawach wspaniała atmosfera. Nie nudził się nikt. Praktycznie nie zdarzało się, żeby ktoś opuszczał salę przed zakończeniem imprezy.
Niestety, Czesiek Dudka zmarł w latach siedemdziesiątych w Słupsku. Ponoć nie żyje również Wiesiek Jasłowski. Nie wiem co się dzieje z Kalandykiem i Hajskim.
Ja oczywiście byłem wtedy już od kilku lat w wieku "gitarowym", podobnie jak większość moich kolegów. Polegało to na bezustannych, monotonnych próbach nauczenia się gry na tym popularnym instrumencie. Niestety na ucho nadepnął mi słoń i nic z tego nie wychodziło. Moim instruktorem i pomocnikiem w tym ambitnym przedsięwzięciu był właśnie lider "To my" Czesiek Dutka, czyli Kazek.
Był bardzo cierpliwy, ale opór materii okazał się zbyt duży i w końcu Kazek zamiast prób gry i komponowania, zaproponował mi pisanie tekstów. Poddałem się więc i już nie grałem, nie pisałem też tekstów piosenek, ale za to zacząłem pisać artykuły i opowiadanka.
Szkoła Morska umożliwiła nam o wiele lepszy kontakt z muzyką Rock and Roll aniżeli mogli go mieć nasi rówieśnicy zakotwiczeni na lądzie.
Na przykład w Bombaju poszliśmy obejrzeć film "Help" z Bitelsami. Jak wiadomo do Polski film ten dotarł dopiero po wielu latach. Tym większa była więc nasza przyjemność, a wszystkie szczury lądowe właściwie nam tego zazdrościły.
Wkrótce potem pływałem do Londynu. W Teatrze Shaftesbury mieszczącym się przy Shaftesbury Avenue 210 w centrum Londynu i niedaleko od Picadilly Circus wystawiany był musical "Hair" Jamesa Rado(Radomskiego) i Gerome Ragni. Oczywiście nie było to oryginalne przedstawienie z Broadwayu, a jedynie bardzo udane widowisko londyńskie, niemniej było to wielkie wydarzenie w tamtych czasach - po prostu sensacyjne. No i w tych czasach, kiedy paszportów nie mieliśmy albo wcale, albo leżały w depozycie w szufladzie samego chyba Gomułki, a wyjazd turystyczny do Londynu czy aż do Nowego Jorku dla przeciętnego obywatela PRL'u był poza sferą jego możliwości życiowych, udział w kultowym widowisku był wspaniałym przeżyciem, którego każdy mógł tylko pozazdrościć. Pamiętam, że zjadłem wtedy pierwszą w życiu pizzę. Nie było to, co prawda wydarzenie zbyt rock and rollowe, ale wtedy w Polsce nie było naprawdę niczego a sama pizza była właściwie czymś nieznanym. Pierwsze pizzerie powstały u nas dopiero kilka lat później.
W Londynie oczywiście kupiłem płytę - tak zwanego singla z piosenkami z Hair czyli Let's the sunshine in i Aquarius. To wspaniała muzyka i do dzisiaj często gości na wszystkich antenach. Wtedy nie gościła, a ja oczywiście nie chciałem być samolubem i wolałem ją jakoś udostępnić. Tak się złożyło, że moja dziewczyna dostała w prezencie szafę grającą, którą ustawiła w kawiarni "Teatralna" w Sopocie. Podarowałem jej tę płytę no i okazało się, że były to najczęściej włączane utwory. Mało tego, sama kawiarnia zyskała na atrakcyjności. Czasem nawet zdarzało się, że przychodzili miłośnicy tych piosenek i słuchali tylko nagrań a przez brak funduszy nie zamawiali niczego przy stolikach.
Pamiętam pewnego napalonego młodzieńca, który wrzucił do szafy chyba z pięć piątek z rybakiem za każdym razem programując Let's the sunshine in. Niestety była to szafa dosyć prosta i nie potrafiła zapamiętać zamówienia. W związku z tym zapłacił za kilka powtórzeń, otrzymując tylko jedno. No, ale to tylko świadczyło o popularności utworów.
Podczas tego półtora roku, kiedy to pływałem do Londynu przywiozłem jeszcze sporo płyt najnowszych przebojów. Nie mogliśmy się wtedy nadziwić jak to jest możliwe, że wszystkie piosenki z list Top of the Pops i innych są natychmiast dostępne we wszystkich londyńskich sklepach. U nas, aby zdobyć jakieś nagranie, trzeba było przyczaić się z magnetofonem Melodia lub Tonette i nagrać coś z radia.
Potem również nieraz trafiło się mi otrzeć z bliska o muzykę Rock and Roll. Na przykład w Melbourne w sali na St. Kildzie, trafiłem na koncerty Phila Collinsa czy Cindy Lauper. A były to czasy gdy do Polski bardzo rzadko trafiały supergrupy z zachodu.
Kilka razy przypłynąłem do Liverpoolu. No i trafiłem na koncert z okazji dziesięciolecia śmierci Johna Lennona i poświęcony jego pamięci. Był to rzeczywiście zjazd wielu artystów z najwyższej półki - odbył się na otwartym placu tuż obok starych doków.
Innym razem odwiedziliśmy słynny liverpoolski Cavern Club. To tam właśnie pierwsze występy dawali wszyscy członkowie późniejszego zespołu The Beatles. A gdy zespół już powstał, to pogrywał tam w porze lunchu a potem produkował nocne sesje beatowe. Sam klub był zresztą wylęgarnią wielu talentów. Wymienię tu przykładowo Tonnego Sheridana. A słynny termin Mersey Beat wywodzi się czy też może kojarzy właśnie z tym miejscem.
Trafiłem też do klubu Johna Lennona mieszczącego się w pobliżu Cavern Club. Z tym związane jest dosyć śmieszne zdarzenie. Gdy zajrzałem do środka wydawało mi się, że jest to klub tylko dla członków i powiedziałem to bramkarzowi, ale ten tylko złapał mnie za ramię i wciągnął do środka. Okazało się, że każdy gość był mile widziany byle tylko zamówił coś przy barze. No więc wziąłem piwo - pamiętam, że było dobre - a już po chwili dosiadła się do mnie grupka młodych Liverpoolczyków. Najbardziej gadatliwa była pewna dziewczyna, która zasypywała mnie pytaniami. Chętnie bym jej odpowiedział, ale język jakim się posługiwała wcale nie przypominał angielskiego. Właściwie z jej bełkotu rozumiałem tylko dwa słowa: John Lennon. Na moją prośbę, żeby wolniej powtórzyła swe pytanie kontynuowała bełkot z równym poprzedniemu pośpiechem, jedynie bardzo powoli i wyraźnie mówiła słowa John Lennon. I tak kilka razy, a ja tylko powtarzałem, że rozumiem iż chodzi o Lennona ale nie wiem jakie jest pytanie w jego sprawie. W końcu zrozpaczona spytała kolegę czy ten nie wie jak po polsku jest John Lennon. Chłopina chwilę się zastanawiał i stwierdził, że nie wie. No więc sam wyjaśniłem, że Lennon po polsku brzmi tak samo, ale nie rozumiem całej reszty bełkotu dziewczyny i poprosiłem o wyjaśnienie. Kolo w związku z tym powtórzył to, co mówiła dziewczyna w tym samym slangu tyle że trochę niższym głosem. Rozstaliśmy się do ostatka nie rozumiejąc siebie nawzajem ale i tak wieczór był przyjemny.
W roku 1989 trafiłem statkiem do Brazylii. Zaliczyliśmy w tym przyjemnym kraju chyba z dziesięć portów. Nie spotkaliśmy zespołu Kaoma, ale można powiedzieć, że "prawie że". Otóż rytmy Lambady dobiegały właściwie z każdego okna, a szczególnie z knajp. No i całe gromady ludzi podrygujących w charakterystycznym tańcu na ulicach. Istne szaleństwo. Gdy wróciłem z rejsu utwór stał się też bardzo popularny w Polsce, ale jednak nie był to taki amok jak w Brazylii.
Świeższym wydarzeniem rock and rollowym w moim życiu był udział w tym konkursie.
Przeczytałem w Dzienniku Bałtyckim, że oficjalne ogłoszenie wyników(zwane galą) będzie w niedzielę 7 listopada o 12:00.
Na galę nie poszedłem bo co niedzielę o 12: 00 mam kąpiel koło mola na Zaspie. No i nie spodziewałem się nagrody.
W tamtą niedzielę dodatkowo była impreza "Gdańsk biega" też z mola na Zaspie o 12:00.
Wyglądało to fajnie, bo na molo był tłum ludzi oglądających bieg.
My akurat wchodziliśmy do wody gdy usłyszeliśmy przez głośniki start biegu.
Biegacze pobiegli w stronę Sopotu, a gdy się oddalili, tłum przeszedł na drugą stronę mola popatrzeć na poczciwych idiotów moczących się w zimnej wodzie.
Potem otrzymałem telefon od kolegi, który jak się okazało, również startował w tym konkursie, ale niestety bez nagrody czy też wyróżnienia.
No i od niego dowiedziałem się o mojej nagrodzie. Ciekawe, że organizatorzy nie powiadomili mnie o tym wcześniej.
W każdym razie zadzwoniłem do Woytka Korzeniewskiego, który był głównym organizatorem konkursu i otrzymałem zaproszenie na zamknięty koncert Czerwonych Gitar w Dream Clubie w Krzywym Domku w Sopocie. Supergrupa będąca przez lata całe prawdziwą fabryką przebojów, obchodziła właśnie 45-lecie działalności.
Koncert niby był tylko za zaproszeniami, ale i tak było tam ze 200 osób.
Wiek przeważnie 60 + VAT, ale było też trochę ich dzieci a nawet wnuków.
Z ojców założycieli C-G nadal grali Jurek Skrzypczyk, Henryk Zomerski i Juras Kosela.
No i 3-ch nowszych.
Atmosfera była wspaniała. Najpierw zagrali wiązankę starych przebojów i oczywiście cała sala tańczyła jak za dawnych lat. Potem zagrali chyba ze 3 najnowsze utwory i mimo, że były one niezłe, to ludzie oklapli. Ale gdy znowu wrócili do starych piosenek, to wszyscy się ożywili i szaleli jak w latach sześćdziesiątych.
W sumie wspaniały wieczór. Warto było pójść. Spotkałem paru znajomych z dawnych lat, których czasem ciężko było poznać.
Ostatnim zdarzeniem rock and rollowym były 17 lipca 2011 uroczystości jubileuszowe słynnego sopockiego Non Stopu.
Na ulicy Drzymały, tam gdzie w latach 1963 - 1968 funkcjonował drugi legendarny NON-STOP, odbyła się giełda płyt winylowych, instrumentów, pamiątek z czasów big-beatu i tym podobnych gadgetów. Można było tam kupić, sprzedać i wymienić przedmioty, których na co dzień nie ma w sklepach.
Na zakończenie dnia wystąpiła legenda lat 60-tych, zespół Polanie w składzie Wiesław Bernolak, Andrzej Nebeski(przylecieli ze Szwecji) Zbigniew Bernolak, Włodzimierz Wander(przylecieli aż z Chicago), Tomasz Dziubiński, Adam Zimny wraz z zaproszonymi gośćmi (Wojciech Korda, Marek Piekarczyk(TSA), Tomek Lipa Lipnicki i Zalef Zalewski).
Korda śpiewał rewelacyjnie i trzeba przyznać, że nie stracił głosu.
Przed Polanami wystąpiły też młode zespoły, dla których wiecznie żywa muzyka lat 60-tych nadal jest inspiracją - MECHANIZM, MAJESTIC, COTTON WINGS, ALZHEIMER, Zielono-Czarni. Może jestem staroświecki, ale moim zdaniem ci wszyscy nowi nie umywali się do Polan, którzy przypomnieli nam stare dobre czasy i zagrali naprawdę brawurowo.
Odbyła się też feta na cześć pomysłodawcy Non-Stopu, ojca chrzestnego polskiego big beatu i rock and rolla, Franciszka Walickiego, który 20 lipca br. obchodził 90-te urodziny. Polegało to na wręczeniu mu mnóstwa różnych nagród od różnych instytucji jak również od osób prywatnych.
Na imprezie było sporo osób, które znamy z ekranów telewizorów czy gazet. Poza tym spotkałem sporo dawnych znajomych w tym dawnych bywalców Non-Stopu z lat 60-tych.
Bardzo udane popołudnie i wieczór.
No i kto powiedział, że rock and roll dawno umarł? Chyba pogłoski o jego śmierci są mocno przesadzone.
I to tyle na temat dawnych lat.
A Rock and Roll chociaż nie zawsze rozumiany czy lubiany przez niektórych młodych, nadal ma się bardzo dobrze i niech tak zostanie.
Copyright: Gabriel Oleszek