Non Stop - Wspomnienie
W lecie roku 1961 tuż obok Pawilonu Spożywczego w Sopocie pojawiła się robocza przyczepa, czyli tak zwany barakowóz, a jak dowcipnie mówi się dzisiaj nowy amerykański pojazd prezydencki.
Na tymże to wehikule ktoś napisał kredą: Bez stopu.
Po drugiej stronie ulicy za Pawilonem Rozrywkowym czyli kawiarnią "Pawilon" - młodszym wyjaśniam, że potem przez lata lokal ten funkcjonował pod nazwą "Fantom" - pojawił się identyczny napis tyle że po angielsku czyli Non Stop.
Dziś trudno dociec czy zbieżność to przypadkowa czy zamierzona.
Załóżmy że na przyczepie oznaczało to brak świateł hamulcowych.
Jeśli chodzi o Non Stop było to jednak zupełnie coś innego, a mianowicie oznaczało muzykę Non Stop.
Był to pierwszy tego typu lokal w Polsce, a muzykę Non Stop grał w nim pierwszy zespół big-beatowy czyli Czerwono-Czarni.
Termin "big beat" czyli po naszemu mocne uderzenie oznaczał właściwie wszystko co się sytuowało w kierunku rocka od jazzu, a może bardziej odpowiadało to temu co w krajach anglosaskim nazywano muzyką rozrywkową.
Co prawda wielokrotnie słyszałem iż big beat to po prostu rock and roll, a nazwę tę wymyślono gdyż termin rock and roll był w socjalistycznej Polsce zabroniony. Trudno zgodzić się z tą bzdurą podobną do innej a mianowicie, że w PRLu zabronione było słuchanie jazzu.
Mniejsza o nazwę. Wtedy wszystkie zespoły nazywano big-beatowymi a grały one bardzo różną muzykę.
Czerwono-Czarni wybili się na szczecińskim festiwalu młodych talentów i na wygłodzonym polskim rynku muzycznym stanowili prawdziwą rewelację.
Bodajże jedynej próby uprawiania podobnego rodzaju muzyki podjął się przed nimi gdański zespół Rhytm and Blues.
W każdym razie Czerwono-Czarni na żywo i to codziennie przez całe lato to była prawdziwa rewelacja, nic więc dziwnego że ciągnęły tu nastolatki z całej Polski.
Ja sam byłem wtedy jeszcze chyba zbyt młody na takie zabawy, pamiętam jednak entuzjazm z jakim wyrażali się o Non Stopie nieco starsi koledzy.
W następnym roku 1962 miejsce Czerwono Czarnych na malutkiej estradzie Non Stopu zajął kolejny kolorowy zespół czyli Niebiesko-Czarni.
To był jeszcze większa chyba sensacja niż w poprzednim roku.
Popularność tego miejsca nie miała sobie równych w całej ówczesnej muzycznej Polsce.
Niestety nie u wszystkich znajdowała ona zrozumienie. Oburzeni mieszkańcy okolicznych domów ostro protestowali i protestowali u władz miasta aż wyprotestowali przeniesienie kolebki polskiego big beatu na ulicę Drzymały tuż przy plaży i obok hotelu "Wanda".
Co ciekawe w pobliżu dawnej lokalizacji nie mieszkało zbyt wielu Sopocian, a muzyka choć bardzo głośna nie trwała zbyt długo bo punktualnie o 22:00 był koniec zabawy.
Hałasy z nocnych knajp Riviera czy sąsiedniego Marago były pewnie nieraz bardziej dokuczliwe.
Cóż, w protestach mamy chyba mistrzostwo świata.
W dodatku teren przy plaży był chyba nawet bardziej zaludniony czyli należało się liczyć z kolejnymi protestami. Jednakże kilka lat Non Stop w tej lokalizacji przetrwał.
W roku 1963 już przy plaży ponownie grali Niebiesko Czarni, a ja już dorosłem do wieku big-beatowego i wreszcie zacząłem Non Stop odwiedzać.
Przeważnie dwa razy dziennie.
Najpierw rano podczas prób zespołu. Codziennie przed południem próbowali nowe utwory a ja przychodziłem tam z plaży. Teren był otwarty i każdy mógł tu zajrzeć, lecz frekwencja w odróżnieniu od wieczornej nie była duża.
Jednak trochę plażowiczów się pojawiało i czasem nawet tańcowali przy darmowej muzyce.
Gitarzystą był Krzysztof Klenczon, którego koledzy próbowali przekonać do śpiewu.
Krzysztof podobnie jak wielu innych miał początkowo straszną tremę i pamiętam że przez kilka dni śpiewał bez mikrofonu. Natomiast muzyka oczywiście była nagłaśniana wzmacniaczami tak że niewiele z tego śpiewu było słychać.
Wreszcie po kilku dniach zgodził się zaśpiewać już do mikrofonu i okazało się, że idzie mu znakomicie. To wszystko oczywiście nadal tylko podczas porannych prób.
W końcu jednak udało mu się przełamać tremę do końca i z korzyścią dla polskiej muzyki zaczął śpiewać na imprezach wieczornych. Trzeba przyznać, że od razu poszło mu bardzo dobrze i Krzysztof został czołowym wokalistą.
Jeszcze inaczej było z Piotrem Janczerskim. Początkowo był on konferansjerem zespołu i zapowiadał poszczególne utwory. Potem występował w chórkach.
Flagowym utworem był Peppermint Twist. Ponieważ era twista w tym czasie była już tylko historią więc utwór ten przybrał nazwę Peppermint Surf i zawsze oznajmiał zakończenie wieczoru. Na estradę wychodzili wszyscy wokaliści czyli Czesław Niemen, który wtedy był jeszcze Juliuszem Wydrzyckim, Marek Szczepkowski i Bernard Dornowski.
Razem z nimi przy tym brawurowym wykonaniu dokazywał Piotr Janczerski.
Pod koniec lata do grupki rewelersów dołączył kabaret El Sza-Ko czyli aktorzy z teatru Wybrzeże Szaciłło i Kowalski, który wypełniali czas w przerwach pomiędzy blokami muzyki non stop i pełnili rolę beztroskich trefnisiów czyli wesołków - zabawiaczy.
Jak wiemy później Piotr Janczerski z dużym powodzeniem rozpoczął indywidualną karierę piosenkarską oraz stworzył zespół "No to co".
W tymże to roku 1963 odwiedził Non Stop dyrektor paryskiej Olimpii Bruno Coquatrix, który akurat był w Sopocie jurorem na trzecim Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Operze Leśnej.
Zespół N-C spodobał mu się na tyle, że został on zaproszony do występu na deskach Olimpii.
Był to pierwszy polski występ w słynnym teatrze muzycznym, a płyta wtedy nagrana zagościła nawet na antenie radia Luksemburg.
Z Niebiesko Czarnymi pojechali wtedy do Paryża zaproszeni inni goście między innymi Helena Majdaniec oraz kompozytor Marek Sart.
Ciekawostką jest to, że nasi chłopcy dzielili wtedy garderobę z czternastoletnim Steve Wonderem, który akurat zaczynał swoją karierę(Saksofonistą tenorowym Niebiesko Czarnych był Włodzimierz Wander - ciekawe podobieństwo nazwisk).
No ale to wszystko odbyło się później.
Na razie nadal jesteśmy w Non Stopie w lecie 1963 roku.
Gdzieś tak chyba w połowie lata podczas zabaw na jachcie utonął w Zalewie Wiślanym jeden z Sopocian, chyba chuligan a na pewno chłopak znany innym chuliganom czyli niejaki Serek.
Pełni swego rodzaju fantazji a jednocześnie niejakiej solidarności chuligani sopoccy ogłosili trzydniową żałobę po Serku a polegało to na tym, że nie można było w Non Stopie tańczyć.
Oczywiście zespół grał, ale wszelkie pojawiające się na parkiecie pary zostawały natychmiast grzecznie lub niegrzecznie z parkietu wypraszane albo wręcz ściągane na siłę.
Oczywiście miejscowi bez specjalnego bólu to akceptowali, ale przyjezdni Warszawiacy i inni nie byli specjalnie przejęci żałobą a jednocześnie słono zapłaciwszy za wstęp chcieli korzystać z uciech zabawy. Poza tym czasami była to dla nich jedyna okazja bo na przykład za kilka dni wyjeżdżali Sopotu.
Sopociacy byli na miejscu przez całe lato i trzy dni przerwy nie stanowiły dla nich problemu.
W każdym razie podczas pierwszego dnia żałoby tańców nie było prawie wcale. Na drugi dzień organizatorzy wezwali milicję, która po prostu wyłapała co bardziej porywczych żałobników i zapakowała ich do swoich milicyjnych Lublinów.
Najbardziej krewkich osadzili w areszcie na 24 godziny, a resztę wywieźli gdzieś za Tczew i wypirzyli na pole. Zanim rozrabiaki zdołali wrócić do Sopotu nie niepokojeni już Warszawiacy wycinali hołubce aż miło.
Ciekawy był finał całej sprawy. Otóż części chuliganów organizatorzy zaproponowali posadę porządkowych w Non Stopie.
Ta moda na spacyfikowanie chuliganerii poprzez dopuszczenie ich do niedostępnych im wcześniej rewirów została doskonale powtórzona w polityce.
Skorzystali z niej chuligani polityczni typu Leper i spółka. No ale nie o Leperze czy podobnych mu pajacach te wspomnienia.
Praca tychże porządkowych polegała głównie na pilnowaniu, żeby do środka nie przedostał się nikt bez biletu, a w praktyce na pobieraniu 5 złotych z rybakiem za takie lewe wpuszczenie.
Teren Non Stopu ogrodzony był siatkowym płotem składającym się ze słupków oraz tak zwanych elementów ogrodzeniowych czyli ramek z kątownika wypełnionych drucianą siatką. Teraz wystarczyło tylko wyjąć dwie śruby mocujące i cały element bez trudu obracał się w pionie.
A więc 5 złotych dla pilnowacza, potem obrócenie siatki, lekkie schylenie się pod nią oraz pod brezentowym ekranem i już można było szaleć na betonowym parkiecie.
Inną metodą wejściową było przeskoczenie przez płot i prześlizgnięcie się pod brezentowym ekranem, który stanowił jak gdyby drugie ogrodzenie, a miał na celu uniemożliwienie oglądania zabawy zza płotu. Uszu zatkać nam nie było można, więc chociaż powstała przeszkoda dla oczu.
Jeszcze inną metodą było przedostanie się do środka koło stolika przy którym sprzedawano bilety. Był on ustawiony w przerwie pomiędzy tymi słynnymi elementami ogrodzeniowymi na tyłach kawiarni. 5 zł dla sprzedawcy biletów, delikatne odsunięcie stolika i wniknięcie do środka a potem przez kuchnię kawiarni już prosto na parkiet.
Wszystkie te metody miały jedną wadę. Otóż od czasu do czasu odbywała się wyrywkowa kontrola biletów i nieraz musiałem jak niepyszny Non Stop opuścić. Trzeba przyznać że zawodowi porządkowi mieli dobre oko i zawsze wyłowili kilkunastu gapowiczów.
W sumie spędziłem prawie całe lato pod Non Stopem a od czasu do czasu w środku.
O ile dobrze pamiętam to raz nawet kupiłem bilet. Kilka razy przedostałem się do środka za 5 złotych, a cała reszta odwiedzin w Non Stopie to przez płot.
Czy Wałęsa to podpatrzył a potem sprawnie wykorzystał to nie wiem.
To było wspaniałe lato. W Non Stopie a także wokół niego panowała wyśmienita atmosfera i był to znakomity sposób na zagospodarowanie czasu wieczorem.
Poranki spędzało się na plaży.
Jeszcze kilka linijek o tym off Non Stop.
Bilety nie były tanie czyli 15 złotych i niewielu nastolatków było na nie stać. Dlatego zabawa częściowo odbywała się na zewnątrz.
Liczne parki siedziały na plaży tuż za wydmą. Słyszalność w tym miejscu była więcej niż dobra. Sporo ludzi gromadziło się, a nawet tańczyło na asfaltowanej alejce pomiędzy Stopem a wydmą plaży. Wtedy jeszcze tańczyło się parami chociaż indywidualne trzęsiawki zwane wtedy surfem a później pogo też były bardzo popularne.
Inne grupki stały na ulicy Drzymały w pobliżu bramki wejściowej - ci przeważnie nie tańczyli tylko słuchali i jeśli było to przy głośnej muzyce możliwe rozmawiali. Było też miejsce z którego można było co nieco zobaczyć, czyli z klatki schodowej domu przy ulicy Traugutta będącego tyłem hotelu Wanda. Trudno było się tam dostać bo chętnych było wielu
Niektórzy z tych bywalców off Non Stop spędzali tam cały muzyczny wieczór, inni wpadali na jakiś czas albo przeczekiwali na swój ulubiony utwór. Jeszcze inni po prostu mieli tam przystanek podczas spaceru nad morzem.
W każdym razie również to miejsce miało swoją atmosferę i wielu zapamiętało je na bardzo długo.
Bywalcy Stopu(tak się wtedy w skrócie mówiło) rekrutowali się z młodzieży przeważnie w wieku od 15 do 22 lat chociaż zdarzało się, że przychodzili trochę starsi.
Być może ten młody wiek spowodował to, że właściwie nie było tam nigdy żadnych pijackich ekscesów. Ja w każdym razie nie spotkałem nikogo takiego.
Młodzież potrafiła się wtedy bawić bez wspomagaczy czy dopalaczy.
Skończyło się lato a jesień, zima i wiosna jak zwykle ciągnęły się jak makaron. Tak to już było w naszej - a przypuszczam, że w innych też - szkole.
Za to w czerwcu 1964 w Sopocie pokazały się afisze zapraszające do Non Stopu już za kilka dni.
Grać miały Pięciolinie a jednym z solistów wypisanych na plakatach był Seweryn Krajewski.
Była to duża niespodzianka, szczególnie dla naszej klasy gdyż Sewer chodził z nami do podstawówki. Większość z naszej klasy poszła potem do pierwszego ogólniaka mieszczącego się w tym samym budynku, a Sewer wybrał szkołę muzyczną. Chyba nikt a na pewno mało kto wiedział, że w międzyczasie rozpoczął on karierę na estradzie.
Trzeba przyznać, że z wielkim powodzeniem.
Tym bardziej więc czekaliśmy z niecierpliwością na rozpoczęcie lata.
No i nie zawiedliśmy się. Pięciolinie to był kapitalny zespół, a Krajewski był znakomitym wokalistą.
Znowu wspaniałe lato i wspaniałe wakacje w Non Stopie, a jeszcze częściej pod nim.
Seweryn Krajewski śpiewał codziennie "Niedziela będzie dla nas".
Fragment "...na kursy ganiam..." śpiewał jakoś tak niewyraźnie, że właściwie słyszało się to słowo jakim zwykło się określać kobiety o ułomnej reputacji. W czasach wielkiej przymusowej poprawności językowej szczególnie w wystąpieniach publicznych miało to swoisty smaczek i było elementem urozmaicającym występ.
Dzisiaj, gdy wulgaryzmy staniały, publiczne ich używanie przez różnej maści śpiewaków i innych artystów pokroju Misiek Koterski jest po prostu żałosne i niesmaczne. Nie budzi już dreszczyku dobrania się do zakazanego owocu, lecz raczej rodzi politowanie dla tych "fajnie" czujących się osobników.
W późniejszych wykonaniach tego przeboju Wojciech Korda i inni używali już słowa "lekcje" zamiast "kursy".
Któregoś dnia do Sopotu zjechali znowu Niebiesko Czarni. Dali świetny koncert, a chyba nawet kilka koncertów na kortach tenisowych. Na tym korcie na którym odbywały się seanse kina letniego.
Obok swego normalnego repertuaru Niebiesko Czarni brawurowo zagrali wszystkie najważniejsze przeboje Bitelsów, którzy akurat niedawno rozpoczęli swoją oszałamiającą karierę.
Oczywiście nie mogło mnie tam zabraknąć. Nie miałem pieniędzy na bilety więc obejrzałem i wysłuchałem całego koncertu w towarzystwie całej gromady mi podobnych na drzewie z którego widok był więcej niż dobry.
Po kilku dniach Niebiesko-Czarni odjechali ale już bez Krzysztofa Klenczona, który przyłączył się do Pięciolinii.
Znakomicie grające Pięciolinie tylko zyskały na tym zasileniu.
Jednocześnie włączyli do repertuaru kilka nowych przebojów takich jak "Licz do stu", "Historia jednej znajomości" oraz innych.
Pod koniec każdego wieczoru ostatni blok grali już w innej formule.
Nazywali to bitelsowskim składem Pięciolinii. Na gitarach grali Benek Dornowski, Krzysztof Klenczon oraz Sewer Krajewski a na perkusji oczywiście Jerzy Skrzypczyk.
Był to zalążek zespołu Czerwone Gitary, które powstał kilka miesięcy później w postaci jak gdyby córki Pięciolinii.
Prawdę mówiąc byliśmy trochę zawiedzeni, bo nazwa Pięciolinie była bardzo pomysłowa i dobrze się kojarząca. Czerwone Gitary powtarzały kolorowy, oklepany motyw.
Niemniej nie przeszkodziło to im stać się na lata całe czołowym polskim zespołem rockowym.
Pierwsze występy dawali w zimowym Non Stopie, który oczywiście nie mógł odbywać się na powietrzu. Swojej bocznej sali udzielił im sopocki Grand Hotel.
Bywalcami byli już tylko Sopocianie lub młodzież z Trójmiasta, ale i tak Grand pękał w szwach. Pamiętam jak powstał przebój "Nie zadzieraj nosa", który przez lata był hymnem zespołu.
W tym czasie Czesław Niemen wykonywał piosenkę "Nie bądź taki Bitels".
Krzysztof Klenczon do tych samych słów skomponował melodię. Początkowo była to tylko propozycja i kilka razy zagrał to niejako prywatnie na prośbę fanów przysiadając na brzegu estrady podczas przerwy w muzyce non stop.
Potem zagrał i zaśpiewał już na estradzie do mikrofonów. Wreszcie po jakimś czasie ktoś napisał nowe słowa czyli "Nie zadzieraj nosa". Nie jestem pewien ale chyba słowa te napisał Marek Gaszyński.
W tej samej sali Grand Hotelu w roku chyba 1969 powstała pierwsza w Polsce dyskoteka.
Do organizatorów i pierwszych Disc Jokejów należał oczywiście Franciszek Walicki, czyli ten samozwańczy ojciec chrzestny polskiego big beatu.
Sam Non Stop przetrwał jeszcze rok lub dwa przy plaży. Potem w związku z kolejnymi protestami mieszkańców przeniósł się na teren koło przystanku Sopot Wyścigi, a niewiele później przegrał konkurencję z coraz liczniejszymi w Polsce dyskotekami.
Jednym z lepszych ostatnich sezonów był rok 1969 i zespół Break-Out z charyzmatycznym Józkiem Hajdaszem, który we dnie przesiadywał w Złotym Ulu i podrywał dziewczyny, a wieczorami walił w swoje bębny(ale jak walił - jak sam John Bonham z Led Zeppelin).
Dzisiaj po Non Stopie pozostało tylko mnóstwo wspaniałych wspomnień.
W miejscu pierwszego Non Stopu znajduje się teraz nowy betonowy Dom Zdrojowy.
W miejscu drugiego, tego który wspominam z największym sentymentem, jest teraz paskudny parking strzeżony, w którym nikt nie domyśliłby się kultowego przed laty miejsca.
Tam gdzie kiedyś był trzeci Non Stop stoją teraz obskurne budy targowiska.
Cóż Non Stop umarł fizycznie, ale żyje i ma się bardzo dobrze w pamięci nas wszystkich, którzy dużą część swojej młodości spędzili właśnie tam.
Copyright: Gabriel P.Oleszek